"My suwerenności i tak nie mamy" - twierdzi publicysta "Wyborczej". Czy rzeczywiście?

Na pierwszej stronie weekendowej "Gazety Wyborczej" Marek Beylin stawia problem: "Unia i nasza suwerenność". Przytacza obawy związane z ekspansją Unii, wkraczającą w kolejne kompetencje państw narodowych, i zaznacza, że "rozumie powagę tych lęków". Zaraz jednak stwierdza:

Dziś żadne państwo narodowe nie ma wystarczającej mocy, by zadbać o bezpieczeństwo o bezpieczeństwo obywateli i własną stabilność.

Dlatego oskarżanie Unii, że odbiera nam suwerenność, to przejaw ślepoty lub świadomego fałszu. Bo my tej suwerenności i tak nie mamy, a Unia niemałą jej część nam przywraca. Właśnie Polska unijna integrująca się z się innymi państwami Europy może sprawniej kontrolować swój los i dawać sobie radę z zagrożeniami, choćby z kryzysem.

W sumie więc, przekonuje Beylin, "kto dziś sprzeciwia się europejskiej integracji, ten opowiada się za Polską jeszcze mniej suwerenną, słabą i samotnie wystawioną na kryzysy i niebezpieczeństwa".

Felieton wart poświęcenia mu paru zdań. Bo w skondensowanej formie zawiera te wszystkie ćwierćprawdy i zupełne nieprawdy, które wypełniają prounijne agitki.

Zacznijmy od stwierdzenia kluczowego: "my tej suwerenności i tak nie mamy". Czy rzeczywiście? Gdyby Beylin stwierdził, że korzystamy z niej w stopniu minimalnym, zgodziłbym się z ochotą. Ale twierdzić, że nie mamy? Tę tezę falsyfikuje choćby Orban, który pokazuje, jak dalece można skorygować kurs państwa nawet będącego członkiem Unii. A wszystkie liczące się potęgi świata suwerenność nadal traktują bardzo serio (Stany Zjednoczone, Rosja, Chiny). Nawet rzekomo arcyunijne Niemcy tak skonstruowały swój system prawny, że odnośnie siebie wyłączają wiele unijnych regulacji, choćby za pomocą Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe.

Dopóki jest państwo, dopóki jest państwowość, można wiele, można bardzo dużo nadrobić, sytuacja nigdy nie jest beznadziejna. I nawet gdyby twierdzenie Beylina było prawdziwe, gdyby nasza suwerenność była fikcją, to i tak należy bronić jej potencjału. Nawet taka suwerenność, dziś pusta, jest szansą na przyszłość, daje pole, by wypełnić ją treścią, gdy będzie to możliwe, albo okaże się konieczne.

Beylin twierdzi, że w świecie zglobalizowanym "Unia przywraca nam "niemałą część" suwerenności". Na takiej samej zasadzie można by przekonywać Polaków z Galicji czy zaboru pruskiego w okresie przed I wojną światową, że wielkie imperia, czyli Austro-Węgry i Cesarstwo Niemieckie - dają im więcej suwerenności niż dałaby odrodzona, nieuchronnie słabsza od mocarstw Polska. Bo przecież przekonanie, że żyjemy w epoce niezwykłej, w której liczą się tylko wielcy, nie jest nowe - znali je ludzie końca XIX wieku, znali ludzie epoki zimnej wojny. A Polacy z tych zaborów jakąś cząstkę państwowej suwerenności mieli, wysyłając delegacje parlamentarne do Wiednia i Berlina (od 1905 roku również Polacy w zaborze rosyjskim mieli reprezentację parlamentarną w Petersburgu).

Najważniejszym błędem Beylina jest jednak mylenie suwerenności z bezpieczeństwem. Dla Polaków od czasów rozbiorów każda podmiotowość rzeczywiście niosła ze sobą wielkie ryzyko, jakże często ryzyko zmaterializowane. W tym sensie - znów sięgając po analogię rozbiorową - trójlojalizm był wyborem bezpieczniejszym, także biologicznie, w ocenie szans przetrwania. Nikt jednak nie udawał wówczas, że bezpieczeństwo fizyczne w ramach mocarstwowej struktury państwowej ma coś wspólnego z suwerennością. A Beylin udaje, że ma.

On sam powiedziałby zapewne, że przecież Unia to my, a nie obce mocarstwo. To oczywiście jednak tylko retoryka, ponieważ nasz wpływ na bieg spraw wspólnoty jest, przy obecnym układzie politycznym w Warszawie, prawie żaden. Owo "prawie" jest tak nikłe, że można je odłożyć na bok zupełnie spokojnie. Zresztą, w sytuacji gdybyśmy na poważnie podjęli próbę współkształtowania Unii w zgodzie z własnymi interesami, sam Beylin zacząłby grzmieć, że nie rozumiemy "wspólnoty", że skoro weszliśmy, to "nie możemy naruszać reguł gry", itp.

Unia nie jest i nigdy nie będzie wartym uwagi "zastępstwem" polskiej suwerenności. Także dlatego, że nie likwiduje naszej peryferyjności. Pomimo rzekomo gigantycznej pomocy finansowej, z Polski wciąż emigrują miliony - a to najlepszy wskaźnik naszej pozycji. Tylko samodzielnym wysiłkiem, tylko własnymi siłami, można się podnieść, można awansować, co pokazuje niedaleki przykład Turcji, rosnącej w siłę w czasie, gdy otoczona brukselską opieką Grecja tonie. Pomoc z zewnątrz - w obecnych warunkach dość dyskusyjna zresztą - nigdy nie będzie miała zasadniczego znaczenia, nie doprowadzi do istotnej korekty naszej pozycji. W tym sensie Unię można traktować jedynie jako przestrzeń do realizacji polskiej racji stanu, ale nigdy jako polską rację stanu.

Ciekawa jest też marginalna uwaga Beylina:

(...) mimo różnicy sił Polska jest w tej wspólnej Europie partnerem Niemiec, a nie sługą [w sprawie gazu łupkowego - red.] Wyobraźmy sobie zresztą siłę i groźbę niemieckiego dyktatu w wielu kwestiach, gdyby Unii nie było.

Niemcy jako potencjalny dyktator Europy - to jednak nowa teza na łamach "Wyborczej". Czy chodzi o te same Niemcy, które są wzorowym narodem europejskim, chcącym jedynie polepszyć los wszystkich krajów sąsiednich? Nie chce się wierzyć.

Pomijam już fakt, że unijne bezpieczniki niemieckiej potęgi spalą się przy pierwszym poważnym kryzysie. Już ostatnie lata pokazały, co znaczą instytucje brukselskie gdy Niemcy czują się zagrożeni (na razie gospodarczo). Otóż znaczą bardzo, bardzo niewiele.

Autor

Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej Nowa telewizja informacyjna wPolsce24. Oglądaj nas na kanale 52 telewizji naziemnej

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych