Kolejna wolta Biłgorajczyka. Pokajanie się Palikota przed niszowym środowiskiem feministek warunkiem powstania „kawiorowej lewicy”

PAP/Radek Pietruszka
PAP/Radek Pietruszka

"War in the East, war in the West", czyli wojna wokół, jak śpiewał Bob Marley. Oczywiście wojna polityczna. W PO Donald Tusk skraca wodze frakcji Gowina, a z przyjaźni między Leszkiem Millerem i Aleksandrem Kwaśniewskim pozostała dziś tylko szorstkość. Rzadko PiS w przypadku politycznej burzy może powiedzieć „nasza chata z kraja”, nie reagować i czekać, aż przeciwnikom powoli zacznie spadać poparcie. Elektorat uwielbia spokój i niezaangażowanie w wewnątrzpartyjne spory, czego najlepszym przykładem jest polityka „żyrandola”, w której prym wiedzie głowa państwa wraz ze swoją kancelarią.

W przypadku PO trudno jest wyrokować czy spór pomiędzy „homozwolennikami”, a konserwatystami skończy się rozpadem ugrupowania. Stawka jest wysoka i można by zaryzykować twierdzenie, że „większa niż życie”. Wygnanie konserwatystów grozi utratą władzy, a na to Tusk i jego ekipa pozwolić sobie w żaden sposób nie mogą. Zbyt duży jest strach przed odpowiedzialnością, nawet konstytucyjną za nieudane rządy, Smoleńsk, by można było zastosować radykalne środki w stosunku do frakcji dwóch panów G: Gowin-Godson. Wygląda na to, że przez najbliższe pół roku w Platformie spór o ustawę o związkach partnerskich zostanie przesunięty na płaszczyznę ciszy gabinetów, a buldogi kotłować się będą pod dywanem. Oczywiście, że pamiętliwy premier kiedyś wykorzysta moment i uderzy boleśnie w Gowina, ale teraz, to nie ten czas ani miejsce.

Na drugie stronie sali sejmowej powstały natomiast dwie partie uznające się za „lewicowe”. Postkomunistyczna SLD i kawiorowa: Kwaśniewsko-Palikocia. Ciągnie swój do swego. Upojony wynikami jednego sondażu były prezydent, którego ambicje poskramiały do tej pory nawroty „choroby filipińskiej”, postanowił sprawdzić, jakie wrażenie zrobi na opinii publicznej jego deklaracja o ewentualnym powrocie na polityczną scenę. Miał do wyboru dwie drogi. Mógł poprzeć starych druhów z komuny pod wodzą Leszka Millera, albo zainwestować swój polityczny kapitał w partię reprezentowaną przez drobnych przedsiębiorców, co to hodują norki w ciasnych klatkach (słowa Kazimiery Szczuki). Z lewicowości na sztandarze niosą tylko hasła walki z katolickim Kościołem oraz „wyzwolenia” ludzi o skłonnościach homoseksualnych, bądź mających poważne problemy zdrowotne ze swoją seksualnością. Tutaj absolutną rację ma Leszek Miller, twierdząc, że podstawowy postulat lewicy „ochrony biednych przeciwko bogatym” Palikociarni jest absolutnie obcy mentalnie oraz praktycznie. Dowodem na to było poparcie przez Ruch Palikota m.in. ustawy o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67. roku życia. W tej sferze bliższy lewicowym ideałom jest już PiS, a nie przywódca politycznego planktonu z Biłgoraja (3-6 % poparcia), który epatuje wręcz nieco ekstrawaganckim życiem ze swojego majątku. Być może w tym miejscu znaleźli wspólną nić porozumienia z Kwaśniewskim, co to ostatnio doradzał postsowieckim dyktatorom za kilkaset tysięcy PLN, by dogodzić własnej kieszeni.

Nazwa nowego politycznego aliansu „lewica kawiorowa” jest więc w pełni uzasadniona i cieszy się moim poparciem, jako adekwatna do sytuacji materialnej i zachowań obu ojców założycieli. Tak jak dla Palikota alians z Kwaśniewskim był ostatnią deską ratunku, tak ten drugi może na tym stracić resztę zaufania swoich zwolenników. Wiązanie się z człowiekiem, który na przestrzeni krótkiego czasu przeszedł ewolucję od „zakazu pedałowania” do czynnego poparcia homoseksualizmu, który zmienia zdanie jak rękawiczki i nie potrafi, dotrzymać danego słowa, jest po prostu głupie. To, że dla kariery politycznej Palikot potrafi poświęcić własną godność nie jest żadną nowiną. Nawet ostatnio, by zadośćuczynić sojuszowi z Aleksandrem Kwaśniewskim musiał spełnić jego warunek i pokajać się przed Wandą Nowicką i niszowym środowiskiem feministek.

Umówmy się, że numer, który Nowicka wycięła swojemu szefowi partii był z punktu widzenia lojalności karygodny. Najpierw obiecała klubowi, że ustąpi ze stanowiska. Pod tę decyzję Biłgorajczyk przygotował całą operację z „Anką” Grodzką. Następnie Nowicka zdanie zmieniła. Mało tego, by tkwić w zaprzaństwie sprzymierzyła się z przeciwnikami politycznymi swojego ugrupowania. W akurat tym przypadku Palikot miał pełne prawo w ostrych słowach napiętnować postawę wiarołomnej wicemarszałek. Po kilku dniach raptownie zmienił zdanie i Nowicką przeprosił. Typowy przykład polityka bez właściwości, nie nadającego się do jakiegokolwiek politycznego aliansu. Dlatego stary wyjadacz, jakim niewątpliwie jest Miller, woli swoje 7-15% poparcia niż wchodzenie w sojusz z „kawiorową lewicą”. Na aliansie Kwaśniewski-Palikot Miller, wygrałby tylko Biłgorajczyk, którego SLD jedynie by uwiarygodniło. Jeśli ktoś myśli, że w tym sojuszu Palikot dochowałby jakiejkolwiek lojalności i zamiast o tylko swoje dbałby o dobro nowej formacji to znajduje w poważnym błędzie, graniczącym z naiwnością.

Co jak co, ale Leszek Miller frajerem nie jest, czego nie można powiedzieć o Aleksandrze Kwaśniewskim. W najgorszej sytuacji znalazł się Ryszard Kalisz, który zawsze stał w szerokim rozkroku pomiędzy interesami SLD, a sympatią do Ruchu Palikota. Teraz będzie musiał wybrać czy woli jechać na „tęczowej platformie” z homoseksualistami Palikota podczas parady „równości” i podrygiwać w rytm techno, czy też walczyć o lewicowe ideały z Leszkiem Millerem. Jedno jest pewne. Jeśli wskoczy na platformę z hukiem wyleci z SLD.

A poseł Krzysztof Bęgowski vel posłanka Anka Grodzka miał/a swoje 5 minut. Adieu.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych