Na razie wszystko przebiega zgodnie ze scenariuszem. Rząd przeliczył w prosty sposób uzyskaną przez nas w nadchodzącej perspektywie budżetowej sumę na złotówki i wyszło mu, że dostaniemy nawet więcej, niż obiecywano – w sumie ponad 400 mld zł. Część osób poprzestaje na tej informacji.
Ta bezmyślna postawa połykacza nawet najbardziej niestrawnych kąsków rządowej propagandy ujawniała się już kilkakrotnie, m.in. przy rozpoczęciu polskiej prezydencji, która była ponoć ukoronowaniem dziejów państwa polskiego od Mieszka I począwszy, albo przy Euro 2012. Jeśli przy sprawie tak konkretnej ktoś bezrefleksyjnie powtarza, jak strasznie się cieszy i jak wielki sukces osiągnęliśmy, to nazywanie go inteligentnym byłoby grubą przesadą.
Dziś na Twitterze jakiś pan zarzucał mi, że nie myślę „pozytywnie”. Odparłem, że „myślenie pozytywne” to zaklęcie dla naiwnych i idiotów. Myślenie jest jedno, bezprzymiotnikowe, podobnie jak nie ma pozytywnej i negatywnej logiki. Człowiek, który chce zrozumieć rzeczywistość samodzielnie, powinien starać się po prostu myśleć i analizować, a nie „myśleć pozytywnie”.
Tyle wstępu. Teraz temat zasadniczy, we w miarę lapidarnych punktach.
Po pierwsze – wyciągnięcie z budżetu UE takiej sumy brutto w warunkach zmniejszonego budżetu (Cameron jednak nam nie zaszkodził, wbrew przewidywaniom niektórych), jest względnym sukcesem. Próby odmawiania Tuskowi tej zasługi wypadają raczej żenująco. To trzeba po prostu przyznać.
Niestety, dramatycznie wypada tu PiS, który całą swoją taktykę w przypadku budżetu Unii oparł jedynie na oczekiwaniach wobec wysokości naszej części. Skoro nie podejmowano żadnych innych tematów, nie sygnalizowano możliwych wątpliwości innego rodzaju, to trudno teraz powiedzieć cokolwiek sensownego, bo sprawa jest z tego punktu widzenia prosta: Tusk miał przywieźć 300 mld złotych, przywozi 400 mld. Koniec, kropka. PiS stracił argument.
Po drugie – kto nie chce utkwić na poziomie bezmyślnej radości, musi uwzględnić kilka bardzo istotnych zastrzeżeń, które powodują, że radość może jednak zmaleć. Pierwsze z tych zastrzeżeń opiera się na znajomości ogólnej zasady funkcjonowania państw w Unii, zrozumieniu naszej pozycji w tejże i ogólnym zrozumieniu reguł negocjacji w dyplomacji. Sprowadza się to do bardzo prostego stwierdzenia, wygłoszonego bodaj przez Miltona Friedmana: there’s no free lunch, czyli nic nie ma za darmo. Dotyczy to tak samo ekonomii, jak negocjacji. Swoje pieniądze dostaliśmy głównie dzięki zgodzie i wsparciu Niemiec. Sami jesteśmy nadal beneficjentem netto, z czego wynika prosty wniosek, że w jakiś sposób będziemy musieli – politycznie, może ekonomicznie – odwdzięczyć się za wsparcie. Możliwe, że nie chodzi tutaj o jeden konkretny gest lub decyzję, ale po prostu o kontynuację linii, którą wytyczył rząd Tuska po 2007 r. A może wchodzi w grę jakiś konkret, na przykład całkowite podporządkowanie się Polski wszystkim regułom wspólnego rynku finansowego, jakie mogą jeszcze zostać wymyślone w celu ratowania strefy euro. A może o coś jeszcze innego.
Nie wiemy, jak negocjował w Brukseli premier. Nie znamy żadnych szczegółów. Dowiedzieliśmy się tylko – co brzmi dość komicznie – że premier raczej unikał rozmów z kimkolwiek, bo miał „dobrą wyjściową pozycję”. Wątpliwe oczywiście, żeby Tusk szczerze wyjaśnił publiczności, jakie zobowiązania wziął na siebie, w Brukseli lub wcześniej, w zamian za korzystne rozstrzygnięcie. Warto jednak rozumieć, że jakieśquid pro quo musiało tu mieć miejsce. Tak to po prostu działa.
Po trzecie – ze słów Tuska wynika pośrednio, że właściwie żadnej heroicznej walki o nasze pieniądze nie prowadził. Nie wiemy nic o żadnym sporze z jego udziałem, żadnym mocowaniu się z Brytyjczykami czy Francuzami. Nie należy zatem wierzyć w legendę, jakoby Tusk zębami wydzierał dla nas kasę. Co przy okazji potwierdza tezę postawioną wyżej.
Po czwarte – entuzjastyczne komunikaty pomijają całkowicie kilka niezwykle ważnych aspektów ustaleń. Sprawa, o której zaczyna się mówić coraz głośniej, to suma nie brutto, a netto, czyli pomniejszona o nasze składki w okresie obowiązywania tej perspektywy budżetowej. Nie będę zagłębiał się w detale, tutaj można przeczytać jeden z traktujących o tym tekstów. Wynika z niego – sumując – że jeśli przedstawiane przez rząd prognozy rozwoju gospodarczego Polski są trafne, to nasza rosnąca składka do wspólnego budżetu sprawi, że netto otrzymamy mniej niż w poprzedniej perspektywie. Jak dotąd nie słyszeliśmy nic o tym, czy polska delegacja walczyła o jakikolwiek rabat. A skoro nie słyszeliśmy, to albo nie walczyła, albo walczyła i go nie dostała. Mamy zatem paradoks: aby otrzymać większą sumę netto, musimy się starać o mniejszy wzrost polskiego PNB.
Po piąte – niezwykle mało mówi się o tym, w jakim stopniu otrzymanie pieniędzy na projekty współfinansowane z funduszy spójności będzie teraz uzależnione od wkomponowania w nie aspektów związanych z ekologią, co w przypadku Polski może okazać się trudne, nieefektywne i bardzo skomplikuje absorpcję pieniędzy. Bo przecież – o czym entuzjaści chyba zapomnieli – nikt nam tych niespełna 73 mld euro na politykę spójności nie wrzuci po prostu do portfela. O nie trzeba się postarać.
Na koniec perspektywy może się zatem okazać, że nasz realny zysk netto jest znacznie mniejszy od tego na papierze, jeśli składka wzrośnie, a poziom absorpcji funduszy będzie słaby.
Po szóste – budżet musi jeszcze przejść przez Parlament Europejski, a ten jest w większości wrogo nastawiony wobec cięć. To może oznaczać odrzucenie projektu, uzgodnionego przez Radę Europejską, a to z kolei otworzy drogę do nowych negocjacji, które mogą się skończyć zgoła inaczej. (Tymczasowo skończyłoby się na unijnym prowizorium.)
Po siódme – to już problem bardziej strategiczny, ale przez to nie mniej, a może nawet bardziej ważny: to z pewnością ostatnia perspektywa budżetowa, w ramach której dostajemy pokaźne pieniądze. W Polsce istnieje olbrzymi sektor usług i przedsiębiorstw, które uzależniły się od funduszy europejskich, a takie uzależnienie nie jest dla gospodarki zdrowe. Za miliardy euro nie zmieniliśmy polskiej gospodarki w innowacyjną i nowoczesną. Owszem, poprawiliśmy i poprawiamy infrastrukturę, to także ważne. Ale to trochę tak, jakby przedsiębiorca dostawał dotacje i niemal wszystkie wpakowywał w upiększanie budynku fabryki, nie kupując maszyn. Gdy dotacje się skończą, zostanie z pięknym, ale pustym gmachem, który w dodatku z czegoś będzie musiał utrzymać.
Nie dostrzegam żadnego strategicznego programu, który miałby nas przygotować na ten moment. I żeby było jasne: takie podejście do funduszy europejskich nie jest tylko winą tego rządu.
Podsumowując – zalecam mniej bezkrytycznego entuzjazmu, więcej krytycznej analizy. Co nie oznacza, że wynik szczytu jest dla nas niekorzystny.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/150634-miliardy-z-ue-czyli-wzgledny-sukces-siedem-refleksji-nad-unijnym-budzetem