Najściślejszy krąg. "W świetle tych niewiadomych ktoś deklarujący zamiar wprowadzenia euro staje do wyścigu z ruchomym celem"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP/EPA
PAP/EPA

„Pieniądze szczęścia nie dają, lecz każdy chce to sprawdzić osobiście” – drwił Stefan Kisielewski. Rząd Donalda Tuska postanowił sprawdzić, czy myśl Kisiela ma zastosowanie także do Polski i do euro. Według ministra Sikorskiego decyzja polityczna już zapadła - euro ma być, a ministrom finansów, gospodarki i prezesowi NBP pozostaje ustalenie, kiedy ma się tak stać:

„Jest w naszym politycznym interesie być w najściślejszym kręgu decyzyjnym integracji, ponadto jesteśmy do tego zobligowani traktatem akcesyjnym natomiast, kiedy to będzie korzystne gospodarczo i finansowo, muszą określić minister finansów, minister gospodarki i Narodowy Bank Polski” – mówił w Monachium.

Sikorski powiedział, „kiedy to będzie korzystne”, co znaczy tyle, że jest korzystne z założenia, choć nie wiadomo, kiedy. I dodał, że będą to „musieli określić ministrowie finansów, gospodarki i prezes NBP”. Nie wchodzi zatem w grę, że mogą nie zechcieć określić, ani to, że uznają, iż wprowadzenie euro jest niekorzystne. Wyrażenie „najściślejszy krąg decyzyjny integracji” sugeruje, że minister Sikorski najbardziej boi się tego, że Polska nie będzie dopuszczana na europejskie salony, na których dyskutuje się, kogo, jak, i z kim zintegrować. Zakładając oczywiście, że o tym będzie się dyskutować na salonach, a nie np. w sypialniach.

Anglicy przez pewien czas także byli bardzo wyczuleni na punkcie niewpuszczania ich na europejskie salony, ale się z tym wykluczeniem nauczyli żyć. Początkowo zakładali, że z założenia będą uczestniczyć w obradach ministrów finansów strefy euro (eurogrupie), ponieważ dyskutuje się tam o sprawach, które ich dotyczą. Francuzi uświadomili im jednak, że euro to, coś więcej niż pieniądz, to intymny stosunek, którego sens zbliżony jest do ślubów małżeńskich. Dlatego konsumpcja tego związku odbywa się w sypialni i wyklucza obecność gachów. Choć sytuacja gospodarcza Wlk. Brytanii jest bardzo trudna nikt nie widzi rozwiązania w wejściu do eurostrefy.

Stendhal pisał, że „Rosjanie robią wszystko to samo, co Francuzi tylko 20 lat później”. Pozostaje mieć nadzieję, że Polacy nie zrobią tego samego w stosunku do Anglików, którzy w 1992 r. nie zdołali utrzymać funta w europejskim wężu walutowym, co kosztowało ich drogo. Gdy za pierwszej kadencji rządów Tony Blaira, w Londynie znów rozważano wejście do Europejskiej Unii Monetarnej, brano pod uwagę różne względy, ale nie ten, że Wlk. Brytania to prowincjusz, niczego niepragnący bardziej niż integrować się. Na pierwszym miejscu Londyn kierował się interesem gospodarczym. Minister Sikorski dla odmiany akcentuje interes polityczny. Będziemy w eurolandzie, to będziemy zasiadać przy najważniejszym stole, a więc przestaniemy być zaściankiem.

Gdy król Klaudiusz pyta Hamleta, gdzie jest jego zaufany dworak Poloniusz, Hamlet, który właśnie go zasztyletował odpowiada:

„Tam, gdzie nie on je, ale jego jedzą. Właśnie w tej chwili rzuca się na niego zgromadzenie rozpolitykowanych robaków. W hierarchii trawienia robak to najważniejszy potentat (…)”.

Może ten trawienny obraz mieli przed sobą premier Tusk i minister Sikorski ostrzegając, że w Europie jest się albo za stołem, albo na menu. Pobieżny ogląd eurostrefy, nie potwierdza obserwacji, że być jej członkiem to decydować. Za stołem obrad ważnego elementu struktury decyzyjnej eurostrefy, zwanego eurogrupą, zasiada np. Grecja, która równocześnie jest na menu. Zasiada Cypr, który wartość pakietu ratunkowego dla siebie wycenił na 17,5 mld euro, co odpowiada ok. 100 proc. jego rocznego PKB. Minister Schauble powiedział pod adresem Cypru, że nie jest krajem systemowo ważnym, co interpretowane jest, jako niechęć ratowania kraju, w którym rosyjska mafia pierze pieniądze. Stąd założenie, że Polska ma do wyboru „najściślejszy krąg decyzyjny integracji”, albo status europejskiej prowincji, przywołuje na myśl biednego krewnego, który za wszelką cenę chce się wyrwać z zaścianka.

Akcent polskiej dyskusji o wspólnej walucie koncentruje się na plusach wejścia i minusach pozostania poza nią, a nie na tym, czy polską gospodarkę stać na to, by wejść do Europejskiej Unii Monetarnej i Gospodarczej, czy sobie poradzi i czy na członkostwie skorzysta? To trudniejsze i ważniejsze niż spełnienie kryteriów członkostwa. Tych ostatnich nie wystarczy spełnić raz, a dobrze. Trzeba je spełniać trwale. Samo wejście jakiegoś kraju do EMU nie oznacza pomnożenia jego bogactwa, lecz zmianę warunków konkurowania.

Według Sikorskiego „sytuacja w strefie euro się polepsza”. Jako przykład podał spadek oprocentowania greckich obligacji. Polepsza się w tym sensie, że na rozpad eurolandu w krótkim czasie nie zanosi się. Wciąż jednak jest wiele niewiadomych. Niemcy niepokoją się ryzykiem wojny walutowej, do której może przymierzać się Japonia, umocnienie euro może zaszkodzić eksportowi z zadłużonych krajów Południa na rynki pozaeuropejskie, Francja, jak to szczerze przyznał minister Michel Sapin jest bankrutem i coraz wyraźniej odstaje od Niemiec, sprawa Cypru wymaga rozwiązania, a polityczne reperkusje bankructwa tego kraju mogą być o wiele większe niż wynikałoby to z jego wkładu do gospodarki eurostrefy, unia bankowa jest daleka od dopięcia i nie nastąpi to przed wyborami w Niemczech itd. itd. W świetle tych niewiadomych ktoś deklarujący zamiar wprowadzenia euro staje do wyścigu z ruchomym celem i naraża się na zarzut, że nie myśli praktycznie, nagina względy gospodarcze do korzyści politycznych, które dopiero się okaże, jakie będą. Nie jest wcale oczywiste, że Polsce w eurostrefie będzie łatwiej doścignąć silniejsze i zamożniejsze kraje niż poza nią. Nie będzie miała własnej waluty i możliwości samodzielnego kształtowania polityki monetarnej.

W obecnym politycznym układzie sił w Polsce euro jest tematem-podrzutkiem. Pozwala PO stroić się w piórka partii postępowej, proeuropejskiej, zabiegającej o miejsce w „najściślejszym kręgu decyzyjnym”, a zatem pragnącej Polski, której głos się liczy. Z takim PR-owskim wizerunkiem będzie mogła zbudować wokół PiS-u kordon sanitarny, oskarżając tę partię o to, że występując przeciwko euro jest wsteczna, anty-europejska, nicht salonfähig – nieposiadającą zdolności salonowych. Ta nuta, na którą PO grała już wcześniej, w nowej aranżacji może być znów lejtmotywem. W kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego i w wyborach powszechnych 2015 r. będzie znów szło o  osaczenie PiS-u na politycznym marginesie.

Powodem, dla którego Polsce tak bardzo spieszy się do eurostrefy jest także lęk przed Europą dwóch prędkości, którą premier Cameron chciałby sformalizować w nowym europejskim traktacie. Jeśli taka UE dwóch, lub kilku prędkości miałaby powstać, to Polska chce być w tej najszybszej. Choć politycznie taka kalkulacja jest zrozumiała nie bardzo wiadomo, jak się ma przekonywanie do niej argumentami dziejowej konieczności, historycznego determinizmu i potencjalnej międzynarodowej rangi. Polska ma doświadczenia z jednym historycznym determinizmem, który okazał się utopią. Argumenty polityczne nie wystarczą, by biznes uwierzył, że na euro go stać i że sobie z nim poradzi.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych