Po wczorajszym głosowaniu w sprawie projektów ustaw o związkach partnerskich, w mediach zaroiło się od komentarzy. Zwykle komentarze były gorące. Trudno się temu dziwić, wszak spór idzie o sprawy, które wszystkich nas jakoś dotyczą, nawet jeśli nie wszyscy (a wiemy, że dalece nie wszyscy) mielibyśmy ochotę skorzystać z takiego związku. Rozważmy jednak tę sytuację na zimno. Od strony formalnej najpierw, a potem od strony meritum.
Forma
Formalnie rzecz biorąc, rząd nie był stroną w tym sporze. Gdyby rząd chciał tu być stroną, przyjąłby stosowny projekt ustawy, który następnie byłby zgłoszony marszałkowi Sejmu jako projekt Rady Ministrów. Tak się zresztą dzieje w ogromnej większości uchwalanych ustaw: to rząd, a nie Sejm, Senat, czy grupa posłów wychodzi z inicjatywą ustawodawczą. Jeśli tym razem stało się inaczej, musiały być po temu ważne racje.
Rząd nie uchwalił w tej sprawie własnego projektu, ponieważ nie był go w stanie wypracować. Ta sprawa dzieli wielu posłów koalicji (większość klubu PSL, ale i spora część klubu PO, ta właśnie o której wczoraj znów było głośno). Jest więc zrozumiałe, że także w Radzie Ministrów są reprezentanci różnych, a niekiedy skrajnie różnych, poglądów na ten temat. Skoro rząd nie uchwalił swojego projektu (ani nie opowiedział się za żadnym projektem poselskim, nawet tym autorstwa posła PO, Artura Dunina), to było oczywiste, że nie będzie – jako rząd – występował w debacie sejmowej. Stało się – poniekąd – inaczej, i to warte jest komentarza.
A zatem, jak się ma opowiedzenie się premiera za legalizacją tego rodzaju związków do faktu, że rząd ani nie przedstawił własnego projektu, ani nie poparł żadnego z trzech projektów zgłoszonych przez grupy posłów? Dziwacznie. Premier przecież, nie zastrzegł wczoraj, że wypowiada swoją prywatną opinię, a więc należy domniemywać, że była to opinia szefa rządu. To znaczy, że mamy taką oto sytuację, że rząd nie ma w danej sprawie opinii, ale już szef rządu ją ma. Czy to jest poważne?
Jeśli premierowi rzeczywiście zależało na legalizacji związków partnerskich, miał trzy wyjścia mieszczące się w logice naszych instytucji rządowo-parlamentarnych. Pierwsza: przeforsować wypracowanie stanowiska rządu w tej sprawie. Druga: podać się do dymisji. Trzecia: milczeć w czasie debaty sejmowej. Premier, wygłaszając wczoraj pochwałę legalizacji związków partnerskich, wybrał wyjście czwarte, nie mieszczące się w tej logice. Także strofowanie ministra sprawiedliwości za stwierdzenie, że w opinii jego resortu wszystkie przedstawione projekty są niekonstytucyjne, było sprzeczne z logiką naszych instytucji. Bo to brak stanowiska rządu stworzył ministrowi pole do takiej wypowiedzi. Wprawdzie jeśli minister uważa projekty za niekonstytucyjne, tej opinii nie zmieniałby fakt, że rząd chce legalizacji tych związków, i wtedy wypowiadanie się na ten temat przez ministra byłoby rzeczą delikatną. Skoro jednak rząd dał wolne pole, minister mógł postąpić tak, jak postąpił.
Treść
Od strony meritum, zapytajmy najpierw, dla kogo jest ta nowa instytucja? Twierdzenie, że w ogromnej większości dla heteroseksualistów, a jedynie w niewielkiej części dla homoseksualistów, jest cokolwiek ogólnikowe. Zobaczmy, jak się sprawy mają w rzeczywistości.
Heteroseksualiści, którzy chcą prowadzić wspólne życie, mają instytucję, która temu służy. Ta instytucja nazywa się małżeństwo. Dla par dwupłciowych pożytek ze związku partnerskiego jest tylko taki, że nakłada od na nie mniej obowiązków. Legalizuje wspólne życie z mniejszą ilością wymagań, np. łatwiej się z takiego związku wycofać niż z małżeństwa, chociaż wiemy (1/3 małżeństw w Polsce rozpada się), że i z małżeństwa wycofać się nie jest bardzo trudno.
A jaki jest tu interes publiczny? Dokładnie odwrotny. Społeczeństwu zależy na tym (a w każdym razie mało kto głośno to zakwestionuje), żeby związki międzyludzkie były jak najbardziej trwałe, głównie dlatego, że od tej trwałości zależy psychiczna stabilność wychowywanych w nich dzieci, zresztą zależy od tego również ilość dzieci, a więc struktura demograficzna Polski.
Owszem, mamy problem związków nieformalnych, ogromna część młodych ludzi woli mieszkać ze sobą niż żenić się (wychodzić za mąż). Tak jest im wygodniej. Tylko czy z tego powodu państwo ma robić poważny krok do tyłu w zakresie społecznego wymiaru małżeństwa? Już dziś mamy problem dzieci nie wychowywanych przez nikogo, rodzin po przejściach, singli itd. Nie oceniając nikogo i pamiętając o dramatycznym niekiedy wymiarze osobistym tych sytuacji, trzeba powiedzieć, że jako społeczeństwo mamy interes w tym, żeby młodzi ludzie nie żyli „na kocią łapę”, żeby mieli dużo dzieci, i żeby ich związki nie rozpadały się zbyt szybko. Nowa instytucja (związki partnerskie) byłaby pod tym względem regresem na całej linii.
Co się tyczy homoseksualistów, problem jest inny. Zgoda, że nie powinni być oni dyskryminowani przez fiskusa czy przez szpitale, jak się to dzieje. I tyle. Można temu zapobiec, bez budowania nowej instytucji, która ma wady – jak wyżej. Ma też inne, ważne z perspektywy wpływu homoseksualizmu na urządzenie życia dla heteroseksualistów, i urządzenie życia publicznego w ogóle.
Wnioski
Najważniejsza jest taka, że to tylko pierwszy krok. Wszędzie, gdzie się na niego zdecydowano, po kilku–kilkunastu latach poszły następne. Ta tendencja wydaje się (jak dotąd) nieuchronna, zresztą nawet polscy homoseksualiści i ich poplecznicy sugerują mniej czy bardziej otwarcie (poseł Kalisz w „Kropce nad i”: -Dziś o tym nie rozmawiamy-.), że dalsze kroki nastąpią. Czyli godząc się teraz na zawiązki partnerskie, godzimy się na to, że za jakiś czas stanie na forum publicznym kwestia małżeństw homoseksualnych. I nie bez powodu zachodni homoseksualiści bronią słowa „małżeństwo” jak niepodległości. Bo jeśli już małżeństwo, to z wszystkimi tego konsekwencjami: z prawem do adopcji dzieci, z prawem do sztucznego zapłodnienia (w przypadku par lesbijskich) i z prawem do matek-surogatek (w przypadku par gejowskich).
A to by zmieniło nie tylko położenie homoseksualistów, lecz także kształt instytucji małżeństwa, jaką dzisiaj znamy. Kto by na tym zyskał? Tylko i wyłącznie homoseksualiści. Wydaje mi się, ze demokracja, która troszczy się tak o mniejszość, że zapomina o większości, popada w paranoję.
W najnowszym tygodniku "wSieci" (od poniedziałku w kioskach!) autor opisuje problem "małżeństw dla wszystkich" we Francji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/149520-3-x-nie-w-sejmie-forma-i-tresc-kwestii-homoseksualnej-w-polsce-rzad-nie-ma-w-danej-sprawie-opinii-ale-ma-ja-premier-czy-to-powazne
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.