"W III RP liczba konfidentów, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, jest porażająca. Do dziś czerpią profity z uprawianego kiedyś procederu"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
na zdj. Helena Mateja, konfidentka Gestapo
na zdj. Helena Mateja, konfidentka Gestapo

Agentami zostawali z różnych przyczyn. Najczęściej był to szantaż Gestapo po aresztowaniu. Ceną uwolnienia była współpraca z bezpieką niemiecką i wydanie na śmierć przyjaciół. Inni poszli na współpracę z okupantem dla przywilejów i drobnych zysków.  Byli też tacy, których uważano za Polaków, a w rzeczywistości pracowali dla Niemców.

W siatce wywiadu „Augusta” (Margicioka) agent gestapo Edward Gałuszka („Eskulap”) był postrzegany nie tylko jako żarliwy Polak, ale wręcz nacjonalista. Przeszło sto osób zostało uwiezionych większość przez niego zginęła.
Władysław Paciej był portierem w cementowni „Wysoka” pod Myszkowem. Współpracował z AK przy „przerzucaniu ludzi ze Śląska do Generalnej Guberni (GG). Dostarczył Gestapo informacje, które doprowadziły do aresztowania 3 września 1943r. przeszło 60 osób z powiatu zawierciańskiego. Wojskowy Sąd Specjalny (WSS)  skazał Pacieja na karę śmierci. Wyrok miał wykonać kpt. Stanisław Wencel  ps. „Twardy” – dowódca pierwszej kompanii batalionu partyzanckiego „Surowiec”. Pierwsza próba wykonania wyroku nie powiodła się, Paciej rozpoznał przez okno partyzanta i wezwał Gestapo. Do wykonania wyroku zgłosił się na ochotnika Kazimierz Rybczyński, który wcześniej  został z donosu Pacieja aresztowany. Udało mu się uciec, a później, gdy po akcji ranny leżał w szpitalu pod dozorem Gestapo,  został odbity przez „Kedyw”. Przygotował on misterny plan porwania Pacieja. Lecz i tym razem Paciej uszedł z życiem wyskakując z I piętra. Partyzanci w czasie tej akcji stoczyli z patrolami niemieckimi kilka potyczek. Na szczęście nikt nie wpadł w łapy niemieckie, jeden partyzant ranny a 4 Niemców zostało zabitych. Paciej dalej pozostawał na wolności. Dowódca inspektoratu sosnowieckiego kpt. Lucjan Tajchman ps. „Wirt” zaczął się niecierpliwić i chciał powierzyć wykonanie wyroku dowódcy drugiej kompanii, Gerardowi Woźnicy ps. „Hardy”. Łączniczka „Niusia” zwabiła Pacieja do lasu, gdzie został przez partyzantów „Twardego” schwytany żywcem. Znaleziono przy nim dokumenty wystawione przez Gestapo w Zawierciu i w Opolu. Opolski dokument nie tylko uprawniał do przekraczania granicy z GG wraz z osobą mu towarzyszącą,  ale też wzywał wszystkie władze niemieckie do udzielenia „najdalej idącej pomocy”.

„Twardy” kazał go wychłostać, dać mu zamiast ubrania worek z wymalowaną swastyką, z otworami na głowę i  ręce i zamknąć go do bunkra o chlebie i wodzie. Zabrał się do studiowania notesu agenta, w którym były różne kolumny nazwisk z adresami. Rozszyfrowano bez trudu wykaz ofiar Pacieja,  oraz spis miejscowych konfidentów. Nie wiedziano natomiast nic o nazwiskach w Radomiu, Warszawie i Łodzi

- napisał Juliusz Niekrasz w książce „Z dziejów AK na Śląsku” s. 185

Po trzech dniach Paciej zdecydował się mówić. Okazało się, że Niemcy przenieśli go do Radomia, gdyż na Śląsku był już spalony. Stąd znalazły się w jego notesie nowe kontakty. Wrócił na chwilę dokończyć jedynie „rozpoczętą akcję”. Wyjaśnił, że jedna kolumna w notesie, to spis ofiary rozpracowywania, a druga to jego współpracownicy. Zawiadomiona Komenda Śląskiego Okręgu AK  przekazała informacje Komendzie Głównej. Do oddziału „Twardego” przyjechał natychmiast oficer z Radomia. Jakże się zdziwił, gdy zobaczył nazwisko swojej łączniczki, jakoby żony oficera polskiego, przebywającego w oflagu. Komenda Główna podziękowała Okręgowi Śląskiemu za zdemaskowanie groźnej agentki Gestapo. Pismo gratulacyjne dostarczyła „Poczekalnia” – specjalna komórka śląskiej AK do wymiany poczty z GG. Protokół z przesłuchań Pacieja liczył 200 str. Otrzymali go prokurator WSS i wywiad. Wyrok na Władysławie Pacieju wykonano 27 czerwca  1944 r.

Słynna także była sprawa Jerzego Piątkowskiego. Pochodził on z rodziny drobnych fabrykantów z Sosnowca. Studiował na politechnice we Lwowie, a następnie w Gdańsku. Podczas okupacji pracował najpierw w fabryczce ojca, produkującej naczynia miedziane. Później, po przejęciu jej przez Niemców, handlował walutą i biżuterią. Przyjaźnił się z gestapowcem Gawendą i konfidentem gestapo - Czesławem Witkowskim. Choć istniał przymus pracy, nie był nigdzie zatrudniony i nie miał w związku z tym żadnych problemów. Wywiad AK objął go obserwacją. Czesław Witkowski został skazany przez WSS na karę śmierci, wyrok wykonano 18.06.1943r. Zastrzelił go kolega gimnazjalny - szef inspektoratu katowickiego AK, Wacław Stacherski ps. „Nowina”.

W sprawie Piątkowskiego wpłynął do prokuratury WSS akt oskarżenia, zarzucający mu werbowanie agentów dla gestapo. Kiedyś prowadził bogate życie towarzyskie, był bardzo przystojny, przyzwyczajony do życia na wysokiej stopie. Gestapo bez trudu go zwerbowało, mógł swobodnie handlować, posiadał przepustkę - w zamian zdradzał przyjaciół. Nazywano go "Pięknym Jurkiem". WSS skazał go na karę śmierci. Wyrok miał wykonać dowódca plutonu specjalnego por. „Wiesław”. 23 lipca 1944 r. ok. godz. 22:00, na rogu alei Mireckiego i Miłej przygotowano zasadzkę na Piątkowskiego. Nadszedł z kolegą Józefem B., pomimo to zdecydowano się wyrok wykonać.

Akcja była przygotowana starannie, ubezpieczenia prawidłowo rozmieszczone, niestety zawiodła broń. Bezpośredni wykonawca wyroku usiłował dwukrotnie oddać strzał i dwukrotnie miał miejsce niewypał

– opisał A Niekrasz w cytowanej już książce s. 187.  Piątkowski próbował obezwładnić wykonawcę wyroku, ale nadbiegła obstawa, rzucił się więc do ucieczki. Tam natknął się na ubezpieczenie i znowu broń nie wypaliła. Kolejny strzał ranił go lekko w policzek. Uszedł z życiem. Natomiast we wszystkich inspektoratach Okręgu Śląskiego AK przeprowadzono kontrole broni i częściowo jej wymianę,  zwłaszcza w plutonach egzekucyjnych.

Dwa tygodnie później ponowiono próbę wykonania wyroku. Tym razem wykonujący wyrok, gdy zobaczył, że Piątkowski upadł, nie oddał drugiego strzału nie zabrał tez dokumentów, jak nakazywała instrukcja. Okazało się, że pocisk trafił w szyję i wyszedł jamą ustną, uszkadzając szczękę. Niemcy umieścili Piątkowskiego w szpitalu na Pekinie - dzielnicy Sosnowca.

Kiedy komendant Okręgu otrzymał meldunek o akcji, wezwał por. „Wiesława” do raportu, który z pewnością nie był miły. Porucznik otrzymał rozkaz bezwzględnego wykonania wyroku

– kontynuuje opis J. Niekrasz s. 188.

Trzecią próbę podjęto w szpitalu. Do sali wszedł „Wiesław” z drugim żołnierzem  AK. Tym razem do Piątkowskiego oddano z bliskiej odległości siedem strzałów z barabelki i nagana. Akcję uznano za zakończoną. Złożono stosowny raport do dowództwa. Na drugi dzień okazało się, że Piątkowski jednak przeżył. Niemcy wywieźli go ze szpitala. Kierowcą karetki był Polak, Bolesław Słociński. Powiedział wprawdzie, że Gestapo groziło mu śmiercią za ujawnienie informacji, gdzie przewieziono Piątkowskiego, ale jednak wszystko opowiedział. Najpierw pojechali do Bogucic, ale tam były jakieś problemy, więc zawieziono go do Szopienic. Por „Wiesław” zameldował komendantowi Z. Janke gotowość wykonania wyroku w Szopienicach. Ten jednak sprawę Piątkowskiego zamknął.

Tymczasem po kilkudziesięciu dniach spędzonych w Szopienicach, Piątkowski został przetransportowany do Zabrza na operację szczęki. Tam zastało go wkroczenie wojsk sowieckich. Jakiś czas ukrywał się u krewnych w Katowicach. Kiedy wyszedł na ulicę, został rozpoznany i zatrzymany  przez funkcjonariusza UB, pochodzącego z Sosnowca. Prokurator prowadził śledztwo, ale umorzył je. Ponownie aresztowano Piątkowskiego w 1949 r. Sprawę rozpoznawał w lutym 1950r. Sąd Okręgowy w Sosnowcu. Nikt z kręgów Akowskich nie zgłosił się w charakterze świadka, gdyż byłoby to równoznaczne z ujawnieniem się, a za to groziło wtedy nie tylko więzienie, ale nawet śmierć.

Zanim aresztowano Piątkowskiego, nie żyło już wielu ludzi, którzy wiedzieli o działaniu tego  agenta. Szef inspektoratu sosnowieckiego Stefan Nowocień ps. „Prawdzic”, „Sztygar” – zginął w publicznej egzekucji we wrześniu 1944r. To on nakazał inwigilację podejrzanego. W listopadzie 1945 nie żył już także Lucjan Tejchman, kolejny komendant inspektoratu sosnowieckiego. Rozpoczęciem procesu nie doczekał też wykonawca wyroku, por. „Wiesław”. Sąd z powodu braku materiału dowodowego, uniewinnił Piątkowskiego. Był on już wtedy chory na gruźlicę i niedługo zmarł.

Ciekawą historię opowiada Andrzej Kiedroń. Jego rodzina uciekła z Mysłowic do Sosnowca. Tu czuła się bezpieczniej. Na ulicach słyszało się język polski, a w Katowicach czy Mysłowicach trafiało się za to do więzienia. Miał wtedy 15 lat kiedy pracował w zakładach mechanicznych. Tak opowiada po latach:

Na zapleczu zakładu Werkstate Bohr und Schneidwerkzeuge przy obecnej ulicy Będzińskiej, słuchało się radia z Londynu, pod podłogą trzymano broń, a szef wiedział, że majster i magazynier działają w ruchu oporu. Właścicielem warsztatu był esesman, Niemiec z Rumunii. Nazywał się Johann Janz.

Wszystko było dobrze, dokąd nie zatrudniono konfidenta. Słuchali radia, przechowywali broń.

Byliśmy jak rodzina. Może dlatego z czasem przestaliśmy się tak pilnować, ufaliśmy sobie. Tymczasem jesienią 1944 roku Janz przyjął nowego pracownika, też Polaka. Wyglądał na kogoś, kto potrzebuje tej pracy. Janz przyjął go z litości. 40-letni, chudy i niepozorny, ale wciąż węszył. I szybko odkrył, co się w warsztacie dzieje. Nie spodziewaliśmy się już konfidenta. Wojna się kończyła, to były ostatnie chwile okupacji. Po co? Dlaczego? Co mu to dało? Wyniuchał, że Janz i Kawczyński kontaktują się z podziemiem, że jest broń. Na gestapo nie trzeba było czekać. Wczesną zimą  wpadli, zabrali Janza, majstra i Kawczyńskiego. Dowody mieli jak na tacy.

Do dziś Kiedroń usiłuje wyjaśnić, co się z nimi stało. CZYTAJ TUTAJ

Olbrzymie straty w inspektoracie bielskim spowodował agent gestapo, Stanisław Ryszard Dębowicz, ps. „Radom”. Podawał się on za majora wojska polskiego, oraz dowódcę nieistniejącego inspektoratu oświęcimskiego, który jakoby miał nosić kryptonim „Olgierd”. Zdobył on nawet zaufanie ks. dr Władysława Grohsa ps. „Feliks Skarga”, byłego katechety gimnazjum i kapelana ZWZ. Nie wiadomo, jak udało się Dębowiczowi wytłumaczyć ze swojej działalności w terenie przed dowództwem. Wiadomo jednak, że jego wspólnikiem był drugi agent gestapo, Mieczysław Mólka – Chojnowski. Pochodził on ze Lwowa, a na tym terenie uchodził za zbiega z obozu w Auschwitz. Faktycznie jego ucieczka z obozu zagłady została przez Gestapo sfingowana, aby go uwiarygodnić. Obaj agenci działali wiele miesięcy. Rozpracowywali prawie cały teren, podległy bielskiemu dowództwu. Kiedy zorientował się nowy komendant inspektoratu bielskiego, kpt Feliks Kisiel, po rozmowie z komendantem obwodu żywieckiego por. Wenancjuszem Zychem  - było już za późno. Wtedy dopiero Dembowicz został oskarżony o zdradę.

Najpierw rozbity został inspektorat bielski. Po aresztowaniach na Żywiecczyźnie,  Gestapo rozprawiło się z obwodem oświęcimskim. Aresztowano nie tylko komendanta ale między innymi Alojzego Banasia, Mariana Feliksa, Maksymiliana Niezgodę, Jana Jakucka, Bronisława Kubistę, Jadwigę Dylikównę, Erwina Meta, Wilhelma Meta.

Sprawa Dembowicza i Mólki – Chojnowskiego trafiła do WSS. Obaj zostali skazani na karę śmierci. Wyroki wykonano. Stanisław Dembowicz został zastrzelony na ulicy w Sosnowcu. Mieczysław Mólka – Chojnowski ukrywał w pensjonacie w Wiśle. Tam wytropił go wywiad AK. Pracownica pensjonatu, członkini AK, wpuściła w nocy partyzantów. Pomimo, że w pensjonacie mieszkało wielu Niemców, wyrok został wykonany bez strzału.

Nikt nie mógł się tłumaczyć, że ratując swoje życie - musiał zostać konfidentem.

AK pomagała osobom, które przyznały się, że pod groźbą śmierci zgodziły się współpracować z Gestapo. Wystarczyło się przyznać. Zmieniało się wtedy teren, żyło na fałszywych dokumentach, lub trafiało do leśnego oddziału. Czasami fingowano śmierć.

Jakże często  tajni współpracownicy SB tłumaczą się, że byli szantażowani i podpisali zgodę na współpracę. Czasy zmieniły się po 1956 r. Nikt im paznokci nie wyrywał. Jednak zgadzali się zdradzać przyjaciół. Teraz tłumaczą, że nie szkodzili. Były jednak sporadyczne  przypadki, że po podpisaniu współpracy z SB przyznawano się do tego. Pisano wtedy oświadczenie w jakiej sytuacji werbunek nastąpił  i powiadamiano najbliższe osoby. Spotkałam się z takim przypadkiem w Gdańsku. Nikt do tej osoby nie może mieć zastrzeżeń. Jednakże  nigdzie nie kandyduje, gdyż - jak twierdzi, wie, że w sytuacji kryzysowej może się załamać.

W III RP liczba konfidentów, którzy nie mają sobie nic do zarzucenia, jest porażająca. Do dziś czerpią profity z uprawianego kiedyś procederu.

Tekst opublikowany w „Gazecie Śląskiej” z 21.12.2012

Autor

Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci Na chłodne dni... ciepłe e-booki w prezencie! Sprawdź subskrypcję Premium wPolityce.pl   Sieci

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych