Od "Władcy pierścieni" do "Hobbita" i z powrotem, czyli podróż piękna, choć nieco przydługa

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Żeby całkiem uczciwie podejść do tematu muszę wyznać, że "Hobbit" był zawsze najmniej lubianą przeze mnie powieścią Tolkiena. Być może dlatego, że sięgnęłam po nią już po zachłyśnięciu się "Władcą Pierścieni", który na zawsze zmienił moje podejście do literatury fantasy.

W "Hobbicie"– tym literackim – brakowało mi podniosłego klimatu, tajemniczości, elfickich legend, atmosfery brzemiennego w skutki konfliktu zmagających się potęg. Ot, taka historia o trochę innych krasnoludach, zabawnym hobbicie i smoku. Miła, łatwa i przyjemna bajka dla dzieci.

I z tego punktu widzenia film Petera Jacksona okazał się dla mnie rewelacją. Dodał bowiem historii Bilba tego wszystkiego, czego jej (wg mnie) brakowało na papierze. Tajemniczości, nastroju. Najlepiej widać to chyba na przykładzie Thorina, którego postać w filmie została uwznioślona i podniesiona do rangi Aragorna, czy Boromira we "Władcy Pierścieni". Z kolei rozbudowane sceny w domu Elronda uzupełniły "niedostatek" elfów w całej opowieści.

Jak zwykle u Jacksona urzekają pejzaże – sielankowy Shire, groźne góry, mityczne Rivendell.

Na szczęście też upływ czasu w świecie rzeczywistym, (sprzeczny z chronologią filmowych wydarzeń) – jest zupełnie niezauważalny na twarzach aktorów odtwarzających postaci łączące poprzedni cykl z "Hobbitem".  Gandalf, Elrond, Galadriela, czy Saruman są jeśli nie młodsi, to na pewno nie starsi od samych siebie w trylogii. Sam Bilbo też wypada niezwykle wiarygodnie w swej odmłodzonej wersji i nie gorzej niż jego siostrzeniec – Frodo przechodzi ewolucję od domatora do bohatera.

Gollum jest równie przekonujący jak ten z podróży do Mordoru, zaś cała scena z nad podziemnym jeziorem - z odnalezieniem pierścienia i grą w zagadki – zrealizowana została po prostu mistrzowsko. Już w trailerze zachwyciła mnie też muzyka, w tym urzekająca, tajemnicza pieśń krasnoludów. Tyle plusów.

Ale niestety dzieło nie jest bez wad. Przede wszystkim przeszkadza kwestia czasu. Jako wielbicielka Tolkiena powinnam właściwie być zachwycona, że Jackson dokonał rzeczy niemal nie spotykanej przy adaptacjach – przenosząc na ekran niemal każdą scenę z literackiego pierwowzoru. Zamiast typowych w takich przypadkach skrótów, mamy podopisywane – z reguły dość udatnie – sceny i dialogi. Cały problem polega jednak na tym, że jeżeli 220 stron powieści ma przykuć widza do kinowego fotela przez blisko 9 godzin, to elementarna uczciwość nakazywałaby, żeby "Władca pierścieni" trwał 27 – albo i więcej. Po iluż epizodach niezrealizowanych w historii Froda przyszło mi się obejść smakiem! Tymczasem tu każde kichnięcie bohatera oddane zostaje z werystycznym zapałem. Żeby nie użyć nasuwającego się słowa – rozdęte. I tej refleksji po wyjściu z kina za nic nie mogłam się pobyć.

Może szkoda, że Jackson – (tak ja ja!) - swoją przygodę z Tolkienem zaczął od "Władcy"? Może wtedy zachowałby właściwe proporcje? A może i nie, gdyż nie byłby w stanie zapożyczyć wszystkich sprawdzonych w trylogii rozwiązań, by tak udanie "uwznioślić" "Hobbita"?

Tak czy owak, szeroko zakreślone ramy czasowe nie mogły pozostać bez wpływu na tempo akcji, która paradoksalnie najbardziej nuży tam, gdzie na ekranie "się dzieje". Ucieczki i pogonie w czeluściach góry, zbyt czytelnie nawiązują do analogicznych scen we "Władcy Pierścieni". W efekcie – następuje poczucie wtórności. Podobnie w wielu innych scenach batalistycznych.

Nieco z innej estetycznej bajki – bliższej Disneyowi niż Jacksonowi- wydaje się cały epizod z Radagastem. Ten jego króliczy zaprzęg jest wyjątkowo mało przekonujący... Choć samego czarodzieja z ptasim gniazdem pod kapeluszem i strużką ptasiego guana na twarzy z pewnością można uznać za udaną interpretację powieściowej postaci.

Reasumując – do tej pory ze wszystkich tolkienowskich adaptacji wychodziłam z uczuciem cichej euforii, że oto na reszcie zobaczyłam coś, co do tej pory mogłam sobie tylko wyobrażać przed snem i żalu, że na kolejną część przyjdzie mi czekać wiele miesięcy. W przypadku "Hobbita" odczułam natomiast lekki przesyt i poważną obawę, czy kolejne części nie przyniosą go jeszcze więcej. Jedynie fakt, że nie dane mi było zobaczyć Smauga w całej jego smoczej okazałości zaostrzył mój apetyt na kolejny odcinek, który rzecz jasna , obejrzę w pierwszym tygodniu po wejściu na ekrany. Bo jednak wierność Tolkienowi do czegoś zobowiązuje...

 

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych