USA unikną tzw. "fiskalnego klifu", dzięki krótkookresowemu porozumieniu. Jak to zwykle bywa w Waszyngtonie, rozwiązanie prawdziwych problemów fiskalnych kraju odłożono "na potem".
Przez ostatnie tygodnie "fiskalny klif" był potworem, którym w Ameryce straszono nawet dzieci. Wejście w życie od początku roku automatycznej kombinacji podwyżek podatków oraz cięć budżetu federalnego miało zepchnąć USA nawet w stronę recesji. Najpierw Senat o 2 w nocy w Nowy Rok, a następnie Izba Reprezentantów po dziewiątej wieczorem przegłosowały kompromisową ustawę. Zachowane będą ulgi podatkowe – wprowadzone za prezydenta George’a W. Busha dla osób zarabiających poniżej 400 tys. dolarów rocznie (450 tys. w przypadku par rozliczających się wspólnie). Powyżej tego progu podatek od dochodów wzrośnie z 35 do 39,6 proc. Podatek spadkowy wzrasta do 40-proc. (w 2012 r. było to 35 proc.), przy czym pierwsze 5 mln będzie wolne od podatku
Z 15 do 20 proc. wzrosną podatki od zysków kapitałowych i dywidendy powyżej 400 tys. dolarów rocznie. Nie będzie zaś przedłużona obowiązująca od dwóch lat 2-procentowa obniżka podatku od wynagrodzeń na ubezpieczenia społeczne (payroll tax) i podatek ten powróci do poziomu 6,2 proc., co odczują wszyscy pracujący Amerykanie.
Zadowolony prezydent Barack Obama podpisał ustawę.
Głównym punktem programu mojej reelekcji była obietnica zmiana systemu podatkowego, zbyt przechylonego - kosztem klasy średniej - w stronę zamożnych. Podpiszę ustawę zwiększającą podatki dla dwóch procent najbogatszych Amerykanów przy jednoczesnym zapobieżeniu podwyżce podatków dla klasy średniej, co pchnęłoby gospodarkę z powrotem w objęcia recesji
– mówił we wtorek w nocy, wyraźnie zadowolony prezydent. Obama to niewątpliwy zwycięzca „bitwy o klif“, zwłaszcza że w ramach kompromisu, kwestie ewentualnych cięć w wydatkach (na co nalegali republikanie) odłożono o dwa miesiące. Wtedy też wróci ostry spór, bo trzeba też będzie zwiększyć limit zadłużenia rządu federalnego. Inni zwycięzcy to beneficjenci lobbistów, którym udało się wepchnąć do ustawy trochę ulg. Dzięki typowym dla Waszyngtonu manewrom (wrzucenie poprawek do nie cierpiącej zwłoki w uchwaleniu ważnej ustawy) zyskali: producenci rumu z Portoryko, grupy związane z motoryzacją (w tym organizatorzy wyścigów NASCAR), już i tak bogaci producenci filmów w Hollywood oraz hodowcy szparagów.
Negocjacje pomiędzy Obamą i wspierającymi go demokratami a republikanami (kontrolującymi Izbę Reprezentantów) były żmudne, męczące i dla wielu frustrujące. W pewnym momencie, przewodniczący Izby Reprezenatntów John Boehner miał powiedzieć publicznie do najważniejszego w Senacie, demokraty Harrego Reida, żeby ten „poszedł się p…ć“. Była to odpowiedź na wcześniejsze publiczne deklaracje Reida, że Boehner jest „dyktatorem“ i dba tylko o zachowania stołka. A niewątpliwie największym przegranym jest przewodniczący Izby Reprezentantów. Głosowanie było pierwszym od ponad dwudziestu lat, w którym kongresmeni i senatorowie musieli powiedzieć „tak“ dla podwyżki podatków. Dla konserwtystów i zwolenników Tea Party to była prawdziwa „zdrada“ i „kapitulacja“. Nic dziwnego, że większość kongresmenów Partii Republikańskiej było przeciw (151). Boehner który głosował "za" wraz z 84 kolegami, potrzebował pomocy polityków Partii Demokratycznej do przepcnięcia ustawy przez Izbę.
W efekcie republikanie w Kongresie są podzieleni jak nigdy dotąd. Zwolennicy konserwatystów i Tea Party pod wodzą sen. Marca Rubio oraz zastępcy Boehnera – kongresmana Erica Cantora opowiadają się przeciw jakimkolwiek dalszym podwyżkom podatków (do czego niedwuznacznie zachęca Obama) oraz drastycznych cięć wydatków budżetu federalnego. Bardziej pragmatyczny Boehner jest oskarżany o „kapitulację“ wobec Obamy. I może to mieć dla niego poważne konsekwencje. W czwartek zbiera się nowy Kongres i republikanie muszą wybrać nowego przewodniczącego Izby. Boehner kandyduje, ale – wobec frustracji i podziału klubu Partii Republikańskiej – nawet jeśli zostanie ponownie wybrany, jego pozycja może być słaba.
A prezydent Obama po podpisaniu ustawy udał się na przerwane rodzinne wakacje na Hawaje. Ostatecznie dostał to, czego chciał a wszystko zanim oficjalnie rozpoczął drugą kadencję (20 stycznia). Jego przylot na negocjacje do Waszyngtonu i powrót Air Force One dodał kolejne 3 miliony dolarów do kosztów hawajskich wakacji, które będą kosztować amerykańskiego podatnika łącznie ponad 7 milionów. Ale kto zwraca uwagę na takie szczegóły, skoro udało się dodatkowo opodatkować „bogaczy“…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/147830-burdzy-z-nowego-jorku-i-po-klifie-postraszyli-postraszyli-a-na-koncu-sie-dogadali
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.