Oszczekiwanie "hordy wilków", czyli "elegancja" Tomasza Wołka wobec dawnych współpracowników w pełnej krasie

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Horda wilków - na takie miano zdaniem Tomasza Wołka zasługują dziś dziennikarze, którzy odeszli z "Uważam Rze". Większość z nich to jego dawni współpracownicy.

Publicysta (niegdyś uważany był za prawicowego) były naczelny "Życia Warszawy" i "Życia" – udzielił wywiadu tygodnikowi "Newsweek". I choć od dawna wiadomo, że Wołek wśród publicystów pełni mniej więcej taką rolę jak Stefan Niesiołowski wśród polityków – kilku fragmentów tej rozmowy nie sposób nie zacytować.

"Serdecznie" robi się już na samym początku. "Newsweek" pyta:

"N": - Słyszał pan określenie "dzieci Wołka"? Na przykład "Cezary Gmyz, wychowanek Tomasza Wołka?"

TW: - Nie poczuwam się do ojcostwa prawicowych publicystów, którzy odeszli w zeszłym tygodniu z "Uważam Rze".  (...) Część z nich to dziś rodzaj stada, hordy czy watahy wilków, które czasem gryzą się także między sobą i rozszarpują.

Dalej były szef po nazwisku wymienia, kogo ma na myśli:

Takich ludzi, jak Bronisław Wildstein, Piotr Zaremba, Robert Mazurek, Igor Zalewski, Igor Janke, Piotr Semka, Paweł Lisicki, Dominik Zdort, czy bracia Karnowscy.

Subtelną retorykę Wołka ochoczo podchwytuje rozmawiająca z nim dziennikarka:

"N": - Petycji w obronie wyrzuconego z "Rzeczpospolitej" po aferze trotylowej Tomasza Wróblewskiego nie było. Jest spoza hordy. Dlaczego reszta działa stadnie?

TW: - Oni mają ten nawyk wypracowany od lat, wspólnie piszą listy protestacyjne, petycje, wspólnie zatrudniają się w redakcji albo zwalniają z niej

- tłumaczy Wołek, który następnie łatwo przechodzi do porządku dziennego nad faktem, że również po jego zwolnieniu z Życia Warszawy – "horda" w geście solidarności złożyła wypowiedzenia, po czym stała się trzonem zespołu nowego "Życia" z kropką.  Za to ma za złe, że podobnie odważyli się zareagować po bezzasadnym wyrzuceniu z pracy Bronisława Wildsteina. I tu dziennikarka "Newsweeka" wspina się na wyżyny dziennikarskiej dociekliwości:

Podobno nie przepadał za redaktorem Wildsteinem pański pies Kleks

– podrzuca, trzymając się kynologicznej konwencji. A redaktor Wołek zupełnie serio przytacza historię o tym, jak to jego "bardzo przyjazny ludziom" podopieczny niespodziewanie ugryzł jego ówczesnego zastępcę w pośladek.  Dziennikarka kontynuuje ten "zabawny wątek".

Nie lubił liberałów, którzy głośno przyznawali się do swojej przynależności masońskiej?

No cóż, skoro już o psach mowa – wśród miłośników tych zwierząt panuje dość rozpowszechnione przekonanie, że właściciele i pupile często upodabniają się do siebie. Zestawiając zachowanie Kleksa i jego pana nie sposób nie odnieść wrażenia, że coś tu jest na rzeczy.

Tomasz Wołek w ciąg niewybrednych epitetów pod adresem swoich dawnych współpracowników wplata też poważniejsze oskarżenia. Zarzucając im eskalowanie atmosfery pomówień w redakcji stwierdza:

To miało związek z tym, że niektórzy z nich, jak Jacek Łęski pracowali w UOP.

"Oświadczam, że nigdy nie byłem pracownikiem UOP, a Tomasz Wołek albo będzie musiał to publicznie sprostować, albo sprawa skończy się w sądzie" - napisał na Facebooku Jacek Łęski. I dodał:

Swoją drogą przykro patrzeć co się stało z facetem, którego 3/4 redakcji "Życia Warszawy" broniło, gdy prywatny właściciel Nicola Grauso wyrzucił z funkcji redaktora naczelnego. Na jego miejsce prywatny właściciel zatrudnił Artura Howzana, byłego weryfikatora dziennikarzy w stanie wojennym. Ludzie zwolnili się z pracy, by zamanifestować solidarność z Wołkiem, ci sami, których dziś opluwa. Obrzydliwe.

Nic dodać nic ująć. Tymczasem Tomasz Wołek snuje dalej swoje wywody na łamach życzliwej gazety. Przekonuje, że jego dawni dziennikarze "zdemoralizowali się intelektualnie i politycznie". Dowód?

Widomym przejawem tej demoralizacji były lata IV RP, rządy braci Kaczyńskich.(...) Uczynili z mediów oręż propagandy

- bulwersuje się "obiektywny", "wyważony" i "niezależny" Tomasz Wołek. I dalej w swoim stylu zabiera się za recenzowanie Roberta Mazurka i Igora Zalewskiego:

To żałosna para wesołków. Ich rubryka satyryczna zamieszczana w różnych pismach prezentuje humor na poziomie PRL-owskiej "Karuzeli" Było kiedyś takie pismo dla ubogich słynące z jarmarcznego, często chamskiego, z gruba ciosanego dowcipu

- przypomina Wołek. (Choć oficjalne źródła temu przeczą, aż ciśnie się pytanie, czy w tej właśnie redakcji rozmówca "Newsweeka" uczył się dziennikarskiego kunsztu?)

Najwyraźniej jednak redaktor znajduje pełne zrozumienie u swojej interlokutorki.

Taki dowcip najczęściej wynika z frustracji

- podsuwa usłużnie. A Wołek łyka przynętę:

Widać to także  w grafomańskiej literacko - politycznej pozie Rafała Ziemkiewicza.(...) Dziś plują na salon, ale tak naprawdę chcieliby królować na tych salonach, a mogą zabierać głos tylko w żałosnym, nędznym salonie Klubu Ronina

- prawi ze swadą niegdysiejszy opozycjonista, a dziś stały bywalec salonu. Najwyraźniej mierzący świat swoją miarką.

I na koniec tego popisu miłosierdzia kusi się o prognozę. Według niego jego dawni współpracownicy odnajdą się teraz w nowym dwutygodniku braci Karnowskich. Dlaczego?

Będą musieli, bo żaden przytomny wydawca ich nie zatrudni niezależnie od swoich poglądów politycznych. Każdy będzie miał poczucie, że przyjmuje na pokład hordę wilków, która go za jakiś czas zagryzie.

Co zrobią z tymi słowami tak ciepło potraktowani bohaterowie? W zasadzie co drugie zdanie zasługiwałoby na proces. Pod warunkiem, że wygłosiłby je poważny publicysta w jakimś chwilowym amoku. Redaktor Wołek do tej kategorii jednak od dawna już nie należy.

A podtrzymując piesko-wilcze klimaty, warto chyba przywołać przysłowie: "Psy szczekają - karawana jedzie dalej".

ansa/Newsweek


Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych