PAMIĘTAJMY O DACIE 29 LISTOPADA. "Był to jeden z najważniejszych dni w historii Polski"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. "Na Poważnie"
Fot. "Na Poważnie"

Utworzenie Królestwa Polskiego i nadanie mu liberalnej konstytucji przez Aleksandra I wielu ówczesnych Polaków uznało za sukces. Nie marzono o nim w trakcie klęski Napoleona, kiedy armia rosyjska zajmowała ziemie Księstwa Warszawskiego. Lata spokojnej egzystencji, gospodarczej prosperity, reform ks. Franciszka Ksawerego Druckiego-Lubeckiego, spotkały się z pozytywną oceną przedstawicieli wielu późniejszych pokoleń, aż po dzień dzisiejszy. Używając współczesnego języka, czas „spokojnego grillowania” zawsze ma swoich entuzjastów niezależnie od kontekstu wydarzeń, jakie mu towarzyszą. Zwolennicy tej opcji krytykowali tym samym Powstanie Listopadowe jako czyn ludzi nieodpowiedzialnych, którzy doprowadzili do narodowej tragedii. Często pomija się fakt, że tak wychwalana konstytucja zawierała wiele pułapek ustrojowych, a armia Królestwa mogła być w majestacie prawa użyta w każdym miejscu Europy.

 

Imię jego Aleksander

O tym, że ówczesny entuzjazm wobec nowego władcy i okrojonej formy państwowości był szczery, świadczą liczne przykłady. W latach 1815–1817 najpopularniejsze nadawane narodzonym w Królestwie Polskim chłopcom imię to Aleksander. By uhonorować cara i króla Polski, wzniesiono kościół na dzisiejszym placu Trzech Krzyży (wówczas placu Aleksandra). Sławną pieśń Boże coś Polskę..., która zwykle kojarzy nam się z manifestacjami patriotycznymi, utworzono na cześć Aleksandra, a w refrenie padały słowa: „naszego Króla racz zachować Panie”.

Te przykłady zachwytu społeczeństwa Królestwa i pozornych dobrodziejstw ze strony zaborcy można oczywiście mnożyć. Było to jednak zjawisko bardzo groźne. Tak oceniał ten byt w letargu Seweryn Goszczyński w swoim dziele Noc belwederska:

Rząd rosyjski przykładał się do tej pracy, tolerując niejakie swobody na polu publicznym i umysłowym, ukazując pewne poszanowanie dla wiary, języka obyczajów narodowych; rząd rosyjski widział w tym, i po części słusznie, kształtowanie się więcej około formy jak istoty, watowanie, że się tak wyrażę, jarzma, żeby mniej dolegało [...] a z przejściem letargu Polak ujrzałby się Moskalem.

 

Przebudzenie

Oczywiście, marazm nie był wszechobecny: od roku 1817 pojawiają się pierwsze skromne symptomy działalności opozycyjnej (od Panta Coina po Towarzystwo Patriotyczne). Wspólną cechę tych struktur stanowiło, niestety, pewne ograniczenie celów. Nie było tam wyraźnie sformułowanego hasła suwerenności. Chodziło raczej o utrzymanie przy życiu tkanki narodowej, samokształcenie czy nawet – zjednoczenie ziem polskich pod berłem... cara Rosji! Liczba osób, które działały w Towarzystwie Patriotycznym lub chociaż sympatyzowały z nim na terenie Królestwa, Litwy i Rusi to maksymalnie 200. Przytłaczająca większość społeczeństwa nie zdawała sobie w ogóle sprawy, że istniała jakakolwiek konspiracja, z reguły nie interesowała się też działalnością opozycji sejmowej (utożsamianej głównie z braćmi Bonawenturą i Wincentym Niemojowskimi).

Paradoksem jest to, że zmianę mentalności i wyrwanie z letargu przyniosło wydarzenie z pozoru negatywne – rozbicie Towarzystwa Patriotycznego i słynny Sąd Sejmowy. Ostateczna sentencja Sądu, głosząca, że dążenia do niepodległości nie można uznać za zbrodnię stanu, była prawdziwym wstrząsem dla uśpionego społeczeństwa Królestwa. Pomijając fakt, że Sąd trochę nadinterpretował cele Towarzystwa (wybicia się na niepodległość spiskowcy nigdy nie traktowali jako celu, który stanie się udziałem ich pokolenia), nagle okazało się, że istnieje jakaś konspiracja, że są ludzie, którzy nie zaakceptowali kompromisu, jakim była egzystencja w pozbawionym podmiotowości Królestwie Polskim. Informacje o procesie, o wyroku, którymi wówczas żyła warszawska ulica, były głównym tematem doniesień prasowych (pomimo istniejącej cenzury) czy rozmów w warszawskich kawiarniach; były symptomem tego, że przynajmniej niewielka część społeczeństwa zaczęła odczuwać ciężar „watowanego jarzma”.

W tej atmosferze rodzi się pod koniec 1829 r. organizacja, określana potocznie jako „sprzysiężenie Wysockiego”. Po raz pierwszy tak wyraźnie (chociaż początkowo wbrew Wysockiemu) pada wówczas słowo niepodległość. Do głosu dochodzi nowe pokolenie, które osobiście nie przeżyło goryczy klęsk napoleońskich i utraconych wówczas nadziei. Oczywiście, to przewartościowanie postaw nie mogło być ani szybkie, ani powszechne. Może utracono najbardziej dogodny moment na rozpoczęcie insurekcji, jakim była wojna rosyjsko-turecka 1828–1829, najważniejsze, że powrót do czasów, jak to określiłem, „spokojnego grillowania”, był już nie do pomyślenia. Rozpoczął się okres konspiracji, której cel był wyraźnie określony – zbrojne powstanie.

 

Spiskowcy, służby, konfidenci i książę Konstanty

Młody wiek i brak doświadczenia w tej materii sprawiał, że ówczesna działalność spiskowa często urągała wszelkim zasadom konspiracji. A spiskowcy mieli przeciwko sobie liczne i należące do najlepszych w Europie służby rosyjskie i usługujących im konfidentów. Kiedy obecnie czyta się zachowane ówczesne donosy, np. raporty osławionego Henryka Mackkrota, przerażenie wzbudza fakt, jak wiele o polskich spiskowcach, a nawet przygotowaniach do powstania wiedziano. Działalność służb nasiliła się szczególnie po wybuchu rewolucji we Francji (lipiec 1830) i powstania Belgów (sierpień 1830), kiedy Rosja planowała wykorzystanie armii Królestwa do przywrócenia porządku w tej części Europy.

Paradoksem jest fakt, że przed dekonspiracją w dużym stopniu uratował spiskowców... wielki książę Konstanty. A przecież do niego spływała większość raportów o spiskach ogarniających kręgi studentów, warszawskiej inteligencji i młodych oficerów. W październiku 1830 r. wielki książę Konstanty pisał do brata, czyli cara Rosji Mikołaja I:

Jeśli chodzi o moje zaufanie do dobrze prezentującej się armii, jest ono pełne i całkowite, nie zwątpiłem w nią ani przez chwilę.

Wbrew pozorom to nie brak inteligencji, szaleństwo czy sympatia do Polaków kierowały Konstantym. Działał w pełni pragmatycznie. Wiedział, że Mikołaj nie ufa jemu jako starszemu bratu i potencjalnemu konkurentowi do carskiej korony. Gdyby podejrzenia, jakie miał Mikołaj w stosunku do części przynajmniej polskiej armii, potwierdziły się, zagrożony byłby los samego Konstantego. Mikołaj zresztą wolałby go widzieć jako jednego z dowódców ekspedycji przeciw zbuntowanej Francji i Belgii, niż jako samodzielnego w dużym stopniu wodza 40-tysięcznej armii w Królestwie Polskim. Natomiast Konstanty chyba rzeczywiście do ostatniej chwili nie wierzył (wbrew faktom wynikającym z donosów) w bunt, w który zamieszani będą jacykolwiek polscy wojskowi. Świadczy o tym chociażby to, że nie wzmocnił ochrony Belwederu, którego pilnowało jedynie trzech uzbrojonych w szable żołnierzy z korpusu inwalidów.

 

Noc listopadowa

Nadeszła niezwykła noc 29 listopada. Uważam, że był to jeden z najważniejszych dni w historii Polski. Nie sądzę natomiast, że błędem tej nocy – co sugerowali najradykalniejsi przedstawiciele polskiej historiografii, np. Jerzy Łojek – było samoograniczenie się spiskowców, odrzucenie myśli o działaniach stricte rewolucyjnych i fizycznej likwidacji wszystkich przeciwników powstania. To byłoby całkowicie niezgodne z polską mentalnością wyrosłą z tradycji republikańskich I Rzeczypospolitej, tak innych od absolutystycznych, później mieszczańskich, a w końcu  jakobińskich tradycji francuskich. Trudno np. wyobrazić sobie późniejszą wojnę polsko-rosyjską bez generalicji Królestwa. Chociaż nie poparła wybuchu powstania, to jednak wielu spośród niej zapisało piękną kartę w kampanii 1831 roku.

Przyjrzyjmy się bliżej wydarzeniom Nocy Listopadowej. Jak powszechnie wiadomo, główni animatorzy zawiedli. Wysocki, Zaliwski, Urbański z pewnością nie nosili buławy marszałkowskiej w plecaku. Nie udał się ani sygnał do rozpoczęcia powstania (podpalenie browaru na Solcu) ani atak na Belweder. Samotny marsz podchorążych był sam w sobie świetnym scenariuszem dramatu. Fatalne warunki pogodowe tej nocy jeszcze bardziej potęgowały atmosferę niepewności i zagubienia. Powstanie uratowali głównie aktorzy drugiego planu. Major Piotr Kiekiernicki, obsadzając dwoma kompaniami piechoty młyn prochowy na Pradze i oba mosty na Wiśle, zapewnił spiskowcom łączność pomiędzy obiema częściami miasta i możliwość zaopatrzenia w amunicję. Kapitan Antoni Roślakowski na czele trzech kompanii piechoty pułku czwartaków dotarł pod Arsenał zanim udało się to siłom rosyjskim (pułk Wołyńców) i praktycznie uratował w decydującym momencie powstanie. Ppor. Leon Czechowski, korzystając z zamieszania i ciemności, stanął na czele 8. kompanii grenadierów, prowadzonej na rozkaz gen. Franciszka Żymirskiego wraz z innymi kompaniami tej formacji na plac Broni, gdzie zbierały się siły wierne Konstantemu. Na skrzyżowaniu dróg zmienił kierunek marszu kompanii, a za nimi nieświadomie ruszyło siedem innych kompanii grenadierów gwardii. Ostatecznie oddziały te dotarły pod Arsenał, gdzie zbierały się wojska powstańcze, i znacznie wzmocniły siły insurekcji.

Te i kilka podobnych drobniejszych wydarzeń uratowały powstanie, ale ogólna sytuacja w tę noc listopadową była bardzo niekorzystna dla zwolenników powstania. Znaczna większość 10-tysięcznego polskiego garnizonu w Warszawie albo zajęła stanowisko wyczekujące, albo pod naciskiem swoich dowódców ruszyła na pomoc Konstantemu. Gdyby ten ostatni podjął zdecydowaną akcję antypowstańczą, dysponując kilkoma tysiącami żołnierzy rosyjskich i całą praktyczne jazdą polską, 29 listopada mógł być pierwszym i zarazem ostatnim dniem powstania. Do takiej akcji namawiał go zwłaszcza gen. Wincenty Krasiński. Konstanty nie zdecydował się jednak na jakiekolwiek kroki. Nie wiadomo, jakie pobudki nim wówczas kierowały – strach, zagubienie, brak wiary w sens oporu? Faktem, jest, że jego pasywność umożliwiła przetrwanie powstania. Nie zgodziłbym się jednak z często powtarzaną opinią, że właśnie wielki książę Konstanty uratował powstanie. Jego postępowanie było przecież następstwem buntu podchorążych, ataku na Belweder, zdobycia Arsenału. Gdyby nie determinacja, części przynajmniej spiskowców, powstanie w ogóle by się nie zaczęło.

 

Jedyna taka wojna...

Można długo dyskutować nad błędami popełnionymi tej listopadowej nocy, nad oddaniem władzy w ręce osób temu ruchowi niechętnych. Najważniejszy był fakt dokonany, wypowiedzenie posłuszeństwa potężnemu imperium. Ci, którzy wówczas uważali, że można negocjować z carem i uzyskać w miarę korzystne warunki kompromisu, nie znali zupełnie mentalności władców Rosji. Nie było tam miejsca na jakiekolwiek ustępstwa, próby negocjacji zawsze odczytywano jako oznakę słabości. Po Nocy Listopadowej nie było już szans na nic innego jak bezwarunkową kapitulację i zdanie się na łaskę monarchy. Dlatego spaleniem wszelkich mostów był nie tylko styczniowy akt detronizacji Romanowów i słynny okrzyk posła Jana Ledóchowskiego „Nie ma Mikołaja!”, nastąpiło to właściwie już w wyniku wydarzeń Nocy Listopadowej.

W 1831 r. rozpoczęła się wojna polsko-rosyjska, pamiętajmy: jedyna taka wojna w XIX wieku! Działania zbrojne przynajmniej częściowo zatarły niesnaski pomiędzy młodymi zwolennikami powstania a starszym korpusem oficerskim, który tej wojnie był przeciwny. W bitwach pod Wawrem, Olszynką Grochowską, Wielkimi Dębami, Iganiami udało się połączyć talent dawnych napoleończyków z zapałem młodej kadry oficerskiej i męstwem żołnierza polskiego. Oczywiście, nie zabrakło błędów, zwłaszcza niepotrzebnie zatrzymano ofensywę wiosenną. Gromy rzucane są przede wszystkim na gen. Jana Skrzyneckiego, którego „czarna legenda” ciągnie się od czasów Wielkiej Emigracji. Faktem jest, że wstrzymanie ofensywy było fatalne w skutkach, ale nie zgadzam się z wszystkimi zarzutami, jakie spadły na Skrzyneckiego. Pamiętajmy, że jego adwersarze, a szczególnie gen. Ignacy Prądzyński, pisząc swoje oskarżenia, dysponowali wiedzą, jaką zdobyli już po powstaniu. Skrzynecki, odmawiając ataku na Siedlce, czy później na gwardię ks. Michała, nie wiedział przecież (wbrew temu, co pisał Prądzyński), że ma liczebną przewagę. Powodem była tu słabość wywiadu polskiego. Wywiad natomiast stanowił jeden z głównych atutów wojsk rosyjskich. Można powiedzieć, że armia Królestwa w dużym stopniu pozbawiona była wzroku i słuchu. Tym bardziej z olbrzymim uznaniem należy spojrzeć na jej liczne sukcesy militarne w tej kampanii.

 

Trudność oceny

Nie zaryzykuję odpowiedzi na padające od 1832 r. pytanie, czy Powstanie Listopadowe miało szansę na sukces. Zależało to od tak licznych czynników, w tym zewnętrznych, czyli sytuacji międzynarodowej, że wszelkie dywagacje na ten temat są czystą political fiction. Uważam natomiast, że była realna szansa na wygranie kampanii 1831 (która na pewno nie zakończyłaby wojny polsko-rosyjskiej). Ważniejsze jednak od roztrząsania szans powstania jest inne pytanie – czy było potrzebne? I tutaj jestem zwolennikiem tezy, że naprawdę było konieczne. Oddajmy na chwilę głos jednemu z belwederczyków, Leonardowi Rettelowi, który we wstępie do pamiętnika Piotra Wysockiego pisał:

Potrzeba nam było czynu, ruchu, zostawienia nas samych sobie, walki i ciężkiego doświadczenia, aby pojęcia nasze się rozszerzyły, sprostowały, abyśmy sami zobaczyli jasno, o co nam idzie. Pod tym względem Powstanie Listopadowe było zbawiennym dla nas wypadkiem, który, choć bez miary pogorszył nasze zewnętrzne położenie, podniósł nas duchem, poczuciem i wyobrażeniem, ale zarazem większą na nas włożył odpowiedzialność.

Jeżeli nawet odrzucimy emocje, które towarzyszą ocenie dokonanej przez uczestnika wydarzeń, to sens tej myśli jest słuszny. Wszystkie nasze powstania, poczynając od konfederacji barskiej po powstanie styczniowe, miały głęboki sens, gdyż każde z nich, chociaż przegrane, stawało się zalążkiem następnego i przez cały okres zniewolenia u schyłku XVIII w. i 123 lata zaborów czyniło polską myśl niepodległościową ciągle żywą. Zresztą żadne z powstań nie było rozpoczynane z myślą o nieuchronnej klęsce, lecz z nadzieją na zwycięstwo. Nawet duch romantyzmu nie był duchem samozagłady. Musimy też pamiętać, że rezygnacja z walki wcale nie oznaczała ocalenia tkanki narodowej. W wojnach prowadzonych przez Rosję, m.in. na Kaukazie, zginęło wcale nie mniej Polaków wcielonych do armii carskiej niż w którymś z powstań. Oczywiście mogliśmy zrezygnować z zbrojnych prób odzyskania narodowej suwerenności, porzucić całą ideę niepodległościową, ale kim bylibyśmy dzisiaj, czy jeszcze mówilibyśmy po polsku? Dlatego warto 29 listopada poświęcić chociaż chwilę zadumy wydarzeniom z przed 182 lat i docenić to, co się wówczas stało.

Andrzej Wroński

Tekst zostanie opublikowany w najbliższym numerze miesięcznika "Na Poważnie", który ukaże się w połowie grudnia.

Miesięcznik "Na Poważnie" dostępny jest w NASZYM SKLEPIE. Zapraszamy!

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych