Coraz ciekawiej wokół „Rzeczpospolitej”. Sprawa ma – można rzec - charakter rozwojowy. Pierwszy akt: publikacja o trotylu i jej skutki, dawno za nami. Ale po osiągnięciu założonych celów politycznych i kadrowych nadszedł czas na akt drugi. W akcie pierwszym front był jasno wyznaczony, armie zaś te, co zawsze. Druga odsłona jest dużo ciekawsza, fabuła splątana, a interesy dramatis personae rozbieżne. Akt trzeci, zapowiadany na styczeń, rozegra się już w zupełnie innym klimacie medialnym.
Grzegorz Hajdarowicz, najpierw powszechnie chwalony przez mainstream za sprawne ukaranie winnych, dziś stał się obiektem „bezprzykładnej nagonki”. Oto tygodnik „Polityka” kreśli portret biznesmena, w którym co prawda nie znajdujemy za wiele faktów dotyczących transakcji ze skarbem państwa, ale samo przypomnienie jej dość dziwnych okoliczności wydaje się grubym nietaktem w kontekście podejrzeń o uleganie przez właściciela wpływom rządzących. Poza tym – powiedzmy to otwarcie – tekst ma znamiona paszkwilu ośmieszającego przedsiębiorcę.
Tydzień później ukazuje się jeszcze ciekawszy materiał, tym razem w „Gazecie Wyborczej”*. Autor pokazuje kilka ciekawych tropów i stawia jedną intrygującą tezę, jakoby „wyrok na Gmyza” zapadł dużo wcześniej, po ujawnieniu skandali z PIT-ami białoruskich opozycjonistów. Tekst po imieniu wskazuje także, kto kim steruje i kto czyich interesów pilnuje w redakcji „Rzepy”. Nie bez znaczenia jest też termin publikacji „Wyborczej” - tuż po ujawnieniu, że stanowisko wicenaczelnego obejmie Bartosz Węglarczyk. Na Czerskiej włączył się chyba sygnał alarmu, bo też stopniowanie zagrożenia dla Agory jest jasne: wróg ideowy, śmiertelny wróg, były kolega z redakcji (na stanowisku szefa konkurencji).
Ale też sam główny bohater nie przestaje zaskakiwać. Wszyscy się spodziewali, że wybierze strategię „na przeczekanie”. W końcu media już żyją innymi sprawami, sprawa przyschnie, wszyscy zapomną. A tu proszę, Grzegorz Hajdarowicz „grzeje” nadal sprawę trotylu, tym razem w specjalnym dodatku. Daje się tam poznać jako jego główny autor. Nie tylko wstępniaka, także nowego kodeksu etyki dziennikarskiej.
Dziennikarze w sieci sporo dworowali sobie z paragrafu, w którym mowa o tym, że dziennikarz nie przyjmuje korzyści majątkowych bez zgody przełożonych (ile trzeba za tę zgodę odpalić, pytano). Ale nie do śmiechu zrobiło się po lekturze ostatniego punktu nowego dziennikarskiego credo: „wydawca ma prawo zażądać ujawnienia źródeł redaktorowi naczelnemu”. Ochrona źródeł informacji to najcenniejsze dobro, jakie reporter może zaoferować przy pracy nad tekstem. Pomaga mu je chronić zarówno litera prawa, jak i praktyka działania wymiaru sprawiedliwości. Teraz, przynajmniej w przypadku „Rzeczpospolitej”, ma się to zmienić. I nie ma znaczenia, z kim dziennikarz ma się wiedzą o swoich źródłach dzielić. Dla informatorów sygnał jest jasny: czarna polewka.
W akcie trzecim poznamy nowego naczelnego dziennika. Przekonamy się też, na ile „Gazeta Wyborcza” zaangażuje się w obronę dotychczasowej linii gazety (biznes is biznes) i czy „Newsweek” będzie nadal zachęcał wydawcę do ostatecznego rozwiązania problemu „Uważam Rze” (jak to już czynił Piotr Najsztub), a publicystów do porzucenia w nim pracy (o czym marzy Tomasz Lis). Nie wiemy jaki będzie finał dramatu. Możemy być jedynie pewni, że ogłosi go osobiście sam Grzegorz Hajdarowicz.
Artykuł ukazał się na portalu SDP.PL. Polecamy!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/145047-pokaz-zrodla-albo-gin-sprawa-wokol-rzeczpospolitej-ma-charakter-rozwojowy-w-kolejnym-akcie-poznamy-nowego-naczelnego-dziennika
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.