Był sobie Romney… Rozpoczęła się rozmowa o nowym liderze Partii Republikańskiej na rok 2016

fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Szóstego listopada zdobył 60 milionów głosów. Wcześniej przez rok prowadził kampanię, zbierając miliard dolarów w wyborczych donacjach. Dwa tygodnie po przegranych wyborach traktowany jest niemal jak… zeszłoroczny śnieg.

Dokładnie dwa tygodnie po wyborczym laniu, Mitt Romney odwiedził z rodziną Disneyland w Kalifornii. Wszędzie spotykały go aparaty i prośby o zdjęcia. Tego samego dnia ukazały się zdjęcia jak niedoszły prezydent nalewa paliwo na stacji benzynowej. I tak to właśnie jest z kandydatem republikanów po przegranych, prezydenckich wyborach. Nie uczestniczy w debatach, nikt w Partii Republikańskiej nie pyta go o zdanie: co robić dalej? Wygląda na to, że Grand Old Party (GOP) porzuciła go tak szybko, jak tylko okazało się, że nie przekroczył w wyborach 49 procent a prezydent Barack Obama dostał trzy miliony głosów więcej.

Choć najbliżsi doradcy Romney twierdzą, że ma on przed sobą polityczną przyszłość, bo „jak na razie jest najpopularniejszym republikaninem w kraju”. Ale inni zauważają, że Romney nigdy był ulubieńcem partyjnych dołów, był biznesmenem którego główny przekaz brzmiał: „pobiję Obamę, bo znam się lepiej na gospodarce". Porażka – której rozmiarami sam Romney był bardzo zaskoczony – sprawiła, że upadł cały argument na rzecz kandydata. I nie może on liczyć na to, że choć przegrany – jak Barry Goldwater w 1964 r. czy Ronald Reagan w prawyborach 1976 r – stanie się w przyszłości symbolem ideologicznej rewolucji i przemiany. Jakby tego było mało, kilka dni po wyborach sam Romney powiedział donatorom, że przegrał, bo sztab Obamy obłaskawił obietnicami bez pokrycia „czarnoskórych, Latynosów i młodych”.

W każdym przypadku byli naprawdę hojni dla tych grup wyborców. To jest sprawdzony sposób uprawiania polityki: obiecać każdej z tych grup dużo kasy, a zagłosują na Ciebie

 

– miał powiedzieć Romney. Szczere słowa Romney – przypominające jego wynurzenia na temat „47 procent Amerykanów” korzystających z pomocy rządowej – jeszcze bardziej go wyalienowały. Niemal każdy polityk GOP pytany o sprawę odcinał się od „dzielącej retoryki” Romneya. A kandydat, który jeszcze trzy tygodnie temu na poważnie liczył na stanowisko najpotężniejszego przywódcy demokratycznego świata, stał się pariasem we własnej partii.

Wypełnianie latynoskiej pustki

Życie nie znosi próżni. Partia Republikańska liże rany po batach jakie dostała od Team Obama. Jedni mówią, że trzeba bardziej do centrum. Inni, że trzeba zostać na prawicy, ale znaleźć bardziej charyzmatycznych i komunikatywnych liderów. Co do jednego chyba wszyscy są zgodni: trzeba zrobić coś, żeby przyciągnąć do GOP wyborców pochodzenia latynoskiego. Sytuacja, gdy kandydat Partii Demokratycznej dostaje znów 75 proc. (jak Obama) głosów tej najszybciej rosnącej grupy wyborców, oznacza prawie pewną porażkę republikanów w kolejnych wyborów.

„Co robić?”. Na tak zadane, klasyczne leninowskie pytanie, odpowiedzi są co najmniej dwie. „Amnestia” (dotychczas słowo przeklęte dla konserwatystów) dla nieudokumentowanych imigrantów przebywających na terytorium USA, w zamian za trwałe „zabezpieczenie południowej granicy” przed uciekającymi z Meksyku – sugeruje guru konserwatywnych komentatorów, Charles Krauthammer. I to szybko, żeby przebić w licytacji demokratów. Wtóruje mu publicysta George Will – republikanie powinni „mniej myśleć o karaniu” imigrantów. Ostatecznie akt nielegalnej imigracji do USA można rozpatrywać – biorąc pod uwagę ryzyko i niepewność - w kategoriach wyboru jak najbardziej wolnorynkowego, wręcz „aktu przedsiębiorczości”. Ostatecznie – jak zauważa Krauthammer – Latynosi „powinni być naturalnymi wyborcami Partii Republikańskiej: pulsująca energią społeczność imigrancka, katolicka, zorientowana na rodzinę i kulturowo konserwatywna (np. w kwestii aborcji)”. Ale od republikanów odstrasza ich mocna, anty-imigrancka retoryka (ostatecznie każdy z nich ma w rodzinie kogoś nielegalnego) no i polityka „tożsamościowa” prowadzona przez demokratów i Obamę.

Druga odpowiedź idzie dalej. Nie tylko polityka, ale kandydaci. To przede wszystkim sen. Marc Rubio, którego ojciec wyemigrował z Kuby na Florydę. Pominięty przez Romneya przy nominacji na kandydata na wiceprezydenta, senator jest prawdziwą gwiazdą Partii Republikańskiej a zwłaszcza skrzydła związanego z Tea Party. Zaledwie jedenaście dni po porażce Romney, Rubio odbył triumfalne spotkanie w stanie Iowa, miejscu pierwszych prawyborów prezydenckich w … 2016 r. – Naszą gospodarkę naprawmy nie poprzez uczynienie ludzi bogatych biedniejszymi, ale odwrotnie: poprzez zrobienie biednych bardziej bogatymi – powiedział Rubio, ku entuzjazmowi zgromadzonych, którzy hojnie wsparli jego fundusz wyborczy. Jest też debiutant w Senacie – Ted Cruz z Teksasu. Nie dość, że biegle mówiący po hiszpańsku, to jeszcze ulubieniec partyjnych dołów i … Tea Party, po tym jak pokonał w prawyborach kandydata establishmentu.

Mocne skrzydło, trzydziesty republikańskich gubernatorów reprezentuje syn hinduskich imigrantów, Bobby Jindal z Luizjany, który zdążył już skrytykować Romneya za wypowiedzi o „dawaniu finansowych prezentów” dla mniejszości etnicznych. Jest też republikańska gubernator w zdominowanym przez demokratów New Mexico, Suzana Martinez – przykład niesamowitego awansu z nizin społeczności latynoskiej.

Jak widać, dwa tygodnie po przegranych wyborach już rozpoczęła się rozmowa o nowym liderze Partii Republikańskiej na rok 2016. I wydaje się, że nikt nie potrzebuje do tej dyskusji Mitta Romney. Największa ironia? Dwaj pokonani przez Romneya kandydaci w prawyborach – Newt Gingrich i Rick Santorum – wydają się bardziej politycznie żywi, niż pokonany republikanin. Występują w mediach, mobilizują swoich zwolenników mejlami. I choć nikt nie przypuszcza, aby któryś z nich ponownie startował na prezydenta, są dzisiaj bardziej pożądaną, polityczną monetą niż Romney. Człowiek, który ich zmasakrował w prawyborach wczesną wiosną tego roku.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych