W roku 1957, jeszcze w klimacie tzw. odwilży październikowej, na otwartym zebraniu Podstawowej Organizacji Partyjnej Związku Literatów Polskich rozgorzała ostra dyskusja dotycząca kondycji polskiej literatury. Zabierający głos, również członkowie PZPR, w płomiennych przemówieniach krytykowali czas miniony (czytaj: okres stalinowski) i nie zostawiali suchej nitki na narzuconej literatom przez komunistyczne władze doktrynie socrealistycznej. Słynący z ostrego języka krytyk literacki, a zarazem środowiskowy ironista, Artur Sandauer, skomentował te filipiki i strzeliste tyrady złośliwą uwagą: rozum podrożał, odwaga staniała.
„Olimpijczycy”
Kilka lat później kilkunastu profesorów parających się humanistyką (dominowała grupka historyków) wybrało sobie na miejsce cotygodniowych spotkań niedzielnych kawiarnię na ostatnim piętrze warszawskiego hotelu „Grand”. Miejsce było urocze, a na jego wybór wpływ zapewne miała nazwa kawiarni – „Olimp”.
Towarzyszyłem jako wyrostek swojemu ojcu w tych spotkaniach, które nieformalny lider tego gremium, a zarazem wybitny mediewista prof. Stanisław Arnold, rozpoczynał – niczym pan Pickwick – tą samą kwestią: moje nazwisko zaczyna się na „a”, a kończy na „d” i witając czcigodnych panów profesorów, mam nadzieję, że w naszym gronie nigdy nie pojawi się ktoś, kto będzie w sytuacji odwrotnej.
Po takim wstępie nastrój stawał się pogodny, panowie profesorowie przerzucali się bon motami, opowiadali dowcipy, również polityczne, od czasu do czasu można było usłyszeć niezbyt pochlebne opinie pod adresem stetryczałego już wówczas Władysława Gomułki.
Na mnie nikt nie zwracał uwagi, wcinałem swoje lody, nie uczestniczyłem w rozmowie. Raz jednak się wyrwałem – szacowne grono uczonych komplementowało jednego z uczestników za napisanie biografii Ludwika Mierosławskiego. Zwracając się do prof. Arnolda, spytałem: A kiedy powstanie biografia Józefa Piłsudskiego? Nasz „olimpijski” Pickwick uniósł brew i jakoś się zapowietrzył, gdy w tym samym czasie pozostali wybuchnęli gromkim śmiechem. Profesor Arnold złapał wreszcie oddech, spojrzał na mnie rozbawiony i powiedział: ba. A pozostali, gdy przestali się już śmiać, tym razem z zafrasowaną miną powtórzyli jak echo nieco przeciągając: ba-a-a. Taką otrzymałem odpowiedź.
Nie stoczniowcy
A najlepszym wyjaśnieniem, a zarazem pointą opisanej scenki może być powiedziany parę lat później przez Janka Pietrzaka na jednym z pierwszych programów „Kabaretu Pod Egidą” bon mot: naukowcy nie stoczniowcy, żeby się postawić władzy, potrzebna jest odwaga.
Pod prąd
Wszystko, co napisałem, pragnę jednak w tym miejscu odszczekać, gdyż postawa blisko stu wybitnych przedstawicieli nauk ścisłych (w tym liczna grupa profesorów o poważnym dorobku i niekwestionowanej pozycji w świecie naukowym), którzy powołali interdyscyplinarny zespół stawiający sobie za cel poznanie prawdy o przyczynach tragedii smoleńskiej, świadczy w realiach III Rzeczypospolitej nie tylko o ich poczuciu obywatelskiego obowiązku, ale również odwadze.
Bo też postawa tego zespołu idzie zdecydowanie pod prąd narzuconej przez rząd Donalda Tuska narracji, że wszystkie najistotniejsze okoliczności tragedii smoleńskiej zostały już wyjaśnione i jakiekolwiek działania formalnych czy nieformalnych gremiów podające w wątpliwość taką tezę są inspirowane przez przeciwników politycznych Platformy Obywatelskiej. Jest to wysoce obraźliwe dla wspomnianego grona uczonych, ale też zapewne w jakiś sposób groźne, gdyż członków zespołu w najgorszym wypadku stygmatyzuje jako posłusznych wykonawców politycznej woli Jarosława Kaczyńskiego, a w najlepszym – jako marionetki.
Zabiegi premiera wspartego przez sztab pijarowców nie mogą rzecz jasna podważyć dorobku naukowego członków zespołu, ale mogą mieć wpływ na przydział grantów na badania naukowe, a także pozycję w strukturze uczelni państwowych, czasami nawet prywatnych.
„Nieinteresująca” konferencja
Uczestnicy pierwszej konferencji naukowej wspomnianego zespołu, która odbyła się w Warszawie 22 października, mieli świadomość, że w stosunku do niektórych, tam gdzie się to tylko da, będzie przyprawiana gęba, natomiast nade wszystko zastosowana zostanie strategia przemilczenia. I tak się w istocie stało – główne media nie uznały tej konferencji za ważne wydarzenie.
Pojawiły się drobne migawki i wzmianki, a jeśli ukazały się niezbyt zresztą obszerne omówienia, to autorzy tych tekstów nie mogli powstrzymać się od złośliwości pod adresem niektórych uczestników konferencji.
Faktu, że nikt z zaproszonych członków komisji Jerzego Millera nie pojawił się na sali obrad, nie uznano za skandal, tylko za dowód, że fachowcy z komisji rządowej mającej ustalić przyczyny katastrofy smoleńskiej uznali za stratę czasu dyskutowanie z ludźmi owładniętymi manią teorii spiskowych.
Dążyć do prawdy
Zespół będzie pracować dalej. Przewodniczący komitetu organizacyjnego, prof. Piotr Witakowski z krakowskiej AGH w swoim otwierającym konferencję przemówieniu przypomniał, że otrzymując pierwsze naukowe ostrogi, czyli tytuł doktora, każdy składał ślubowanie, że będzie dociekał prawdy, niezależnie od okoliczności, nawet wtedy gdy przyjdzie mu za to płacić wysoką cenę.
A poznanie prawdy o tragedii smoleńskiej wciąż przed nami. Brednie komisji MAK kierowanej przez Tatianę Anodinę i popłuczyny rosyjskiego raportu komisji Millera nie są żadną odpowiedzią na dręczące pytania. Te pytania czekają na odpowiedź. Rozum, wiedza i odwaga polskich naukowców, mogą być źródłem nadziei, że prawdę tę poznamy. Oby.
Andrzej Gelberg
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/144569-brednie-komisji-mak-i-popluczyny-rosyjskiego-raportu-komisji-millera-nie-sa-zadna-odpowiedzia-na-dreczace-pytania