W zasadzie rację ma red. Piotr Zaremba, pisząc o polsko-węgierskich paralelach ostatnich lat w kontekście ostatniego Marszu Niepodległości w Warszawie. Myli się tylko co do jednego: tyleż podważana co obśmiewana przez wielu polityczna odezwa: doczekamy się Budapesztu w Warszawie, w praktyce konsekwentnie realizuje wcale nie PiS, ale PO.
Najpierw garść faktów. Skarajnie prawicowy Jobbik, o którym w swoim artykule wspomina zresztą także red. Zaręba, zapewne faktycznie powstał na Węgrzech w 2002 roku, jak twierdzi „Gazeta Wyborcza” i „Wikipedia”, tyle tylko że przez lata istniał wirtualnie, gromadząc na swoich manifestacjach mniej uczestników, niż fotoreporterów. Inna rzecz, że Jobbik rychło stał się stałym punktem odniesienia dla piętnujących rodzimy „faszyzm” postkomunistów (MSZP) i lewicowych liberałów (SZDSZ), którzy do 2010 roku tworzyli rządzącą koalicję na Węgrzech. Punktem na tyle silnym, że Fidesz wielokrotnie stawiał zarzut, także z odwołaniem na rodzinne konotacje wielu liderów Jobbiku, którzy okazywali się synami czy wnukami oficerów węgierskiego SB czy ORMO, że formacja ta została powołana do życia przez funkcjonariuszy byłego systemu w celu kompromitacji sił antykomunistycznych, w tym zwłaszcza prawicy na Węgrzech.
Dopiero ujawnienie tzw. taśm prawdy, które tuż po (minimalnie) przegranych przez Fidesz wyborach w 2006 roku ujawniały szczere wyznanie postkomunistycznego premiera Gyurcsanya na temat kłamstw i manipulacji dokonywanych przez jego macierzystą MSZP, a zwłaszcza zasięg represji, do których sięgnęły władze w celu stłumienia społecznych protestów, otworzyły szeroko drzwi dla Jobbiku. W Polsce do dzisiaj mało znanym jest fakt, że antyrządowe demonstracje, które wybuchły na Węgrzech w reakcji na taśmy prawdy Gyurcsanya w październiku 2006 roku co prawda nikt - jakimś cudem - nie przypłacił życiem, ale kilka osób wyszło z nich z ciężkim kalectwem (np. z utratą wzroku lub mowy w wyniku doznanego postrzału); kilkaset osób zostało zatrzymanych; tysiące wezwanych na tzw. rozmowy ostrzegawcze; a w przypadku dalszych kilkunastu, a raczej kilkudziesięciu tysięcy (księża, wykładowcy akademiccy, lekarze) sięgnięto do innych form nacisku, na przykład grożąc natychmiastowym wypowiedzeniem kredytu hipotecznego.
Skala ówczesnych represji była tak duża, że prezydent Ferenc Mádl ogłosił publicznie, że premier Gyurcsány jest dla niego „polityczną persona non grata”, a małżonka prezydenta Dalma założyła nawet komitet, który świadczył prześladowanym bezpłatną pomoc prawną. Viktor Orbán, jak zauważa Zaremba, po dłuższej chwili wahania faktycznie odciął się wówczas od demonstracji, nawołując do społecznego spokoju. I to jest właśnie moment, kiedy na Węgrzech faktycznie konstytuuje się Jobbik powołując do życia siły samoobrony narodowej – gwardię, z czasem grupującą ok. 7 tys. mężczyzn. Później, przed kolejnymi wyborami, gwardia ta zaczyna patrolować ulice wsi i miasteczek, gdzie powołując się na potrzebę finansowych oszczędności rząd zlikwidował wcześniej – oprócz szkół czy urzędów pocztowych (skąd to znamy?) - posterunki policji, co przysparza jej i Jobbikowi wielkiej popularności. Zwłaszcza tam, gdzie dominuje ludność Romska, wśród której wysoki wskaźnik bezrobocia (powyżej 50%) znajduje swoje odbicie w poziomie przestępczości. Silny antykomunizm (nota bene do dzisiaj główny powód konfliktu Jobbiku z Fideszem, z uwagi chociażby na ciągły brak powszechnej ustawy lustracyjnej na Węgrzech, ukarania winnych przestępstw z 2006, ale także z 1956 roku), ale także antyromskość oraz antysemityzm, dokładnie w tej kolejności, stają się w ten sposób głównymi wyznacznikami partii Jobbik. Stało się i dzieje się to zupełnie poza Fideszem, ma za to wiele wspólnego z ówczesnym rządem i sytuacją panującą w życiu publicznym, kiedy 90% mediów jest prorządowych. Co zresztą publiczna MTV przypłaca podpaleniem przez antyrządowych demonstrantów swojej głównej siedziby. Nie jest to jednak jedyna warta odnotowania polsko-węgierska paralela polityczna o mianowniku: skąd my to znamy?
Już tylko w skrócie:
kampania wyborcza 2002 roku, w której efekcie odsunięto Fidesz od władzy, toczy się pod hasłem obrony demokracji. Za domniemane próby jej obalenia nikt nigdy nie został osądzony, ani nawet oskarżony;
wbrew programom wyborczym, postkomunistyczno-liberalni zwycięzcy okazują się twardymi obrońcami status quo, do końca rządów programowo uchylając się od jakichkolwiek istotniejszych reform;
w najlepsze za to uprawiają kreatywną księgowość oraz biorą największe w dziejach kraju pożyczki, aż do poziomu 80% GDP (czyli pułapu, który zapewne i my osiągniemy w 2015 r.);
w ciągu swoich rządów swoimi zwolennikami obsadzają wszystkie media publiczne i niepubliczne. Ostaje się jedynie mała - niczym TV Trwam - telwizja HirTV (efekt protestów USA i Izraela, których kapitał jest w nią zaangażowany);
w wielu dziedzinach życia dzieją się tzw. niespotykane rzeczy, typu macedońskie konsorcja, które wygrywają miliardowe przetargi czy Luksemburg, który w ostatnich 4 latach dzierży palmę pierszeństwa w inwestycjach w Polsce, pozostawiając za sobą takie kraje, jak Niemcy czy W.Brytania (nawet razem wzięte).
Długo by jeszcze wymieniać. Jak długo? To już wie tylko PO - konsekwentny realizator hasła: „przyjdzie dzień, że w Warszawie będzie Budapeszt”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/144549-haslo-doczekamy-sie-budapesztu-w-warszawie-w-praktyce-realizuje-platforma-obywatelska-a-nie-prawo-i-sprawiedliwosc
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.