Zmiana formuły świętowania 11 listopada na wiec przed pomnikiem Piłsudskiego? Dobry temat do dyskusji

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Pikieta uczestników Marszu przed Komendą Stołeczną Policji. Fot. PAP/Grzegorz Jakubowski
Pikieta uczestników Marszu przed Komendą Stołeczną Policji. Fot. PAP/Grzegorz Jakubowski

Również, jak wielu zabierających głos na portalu wPolityce.pl, uczestniczyłem w niedzielę w Warszawie w Marszu Niepodległości. I od trzech dni nie mogę się pozbyć tzw. mieszanych uczuć.

Nie ma sensu opisywać samego przebiegu marszu, zwłaszcza że zrobili to już inni, a moje obserwacje były zbieżne z tym, co napisał choćby Łukasz Warzecha na Salonie24. Chciałbym tylko zauważyć, że atmosfera marszu 11 listopada znacznie odbiegała od wcześniejszego – w obronie wolnych mediów – 29 września, w którym także uczestniczyłem. Przypuszczam, że wynikało to w głównej mierze z tego, iż inni byli organizatorzy.

Marsz 29 września był radosny, mimo iż powody, dla jakich został zwołany, były nader poważne. Miałem wrażenie, że chodzi w nim nie tylko o wolne media i prawdę o Smoleńsku, ale o coś więcej: widać było, skierowane pod adresem sił patriotycznych, oczekiwanie na to, że przedstawią pozytywny program dla Polski. Zapamiętałem scenę z trasy przemarszu, jak pojedynczy sympatycy ruchu narodowego próbowali pobudzić maszerujących narodowymi hasłami. Odpowiedzią była obojętność.

W niedzielę było inaczej. Ktoś taki jak ja – który nie czuje się „wojskiem” żadnej grupy politycznej, a do Warszawy przyjechał z potrzeby serca i z niezgody na to, że władza państwowa tak mało sobie ceni z takim trudem wywalczoną suwerenność – mógł poczuć się nie do końca u siebie.

Kiedy, stojąc jeszcze w pobliżu stacji Warszawa Śródmieście, obserwowałem grupy młodych zadymiarzy w kominiarkach biegnących naparzać się z policją, pomyślałem: to nie moja bajka. Czy to byli sympatycy ruchu narodowego, kibice czy „zwykli” zadymiarze – nie wiem. Wiem, że nie bardzo jest mi z nimi po drodze. Nie te metody i nie jestem pewien, czy te same cele. W ogóle na miejscu prawicy byłbym ostrożny z sojuszem z grupami kibicowskimi. Hasło „Donald, matole…itd.” to za słaba podstawa takiego sojuszu. Ale to już inna bajka.

Konkludując: podpisuję się pod tym, co napisał ostatnio bloger Rybitzky. Nie widzę powodu, dla którego zwolennicy PiS, członkowie klubów „Gazety Polskiej” czy „niezrzeszeni” patrioci, w sumie kilkadziesiąt tysięcy osób, mieliby kornie iść w marszu, w którym brylują niewielkie grupy w rodzaju ONR.

Czy ktoś mi może wytłumaczyć, jak to w ogóle było możliwe? Uważam, podobnie jak Rybitzky, że prawica patriotyczna powinna odciąć się od szalonych pomysłów politycznego planktonu.

Znany bloger postuluje zmianę formuły świętowania 11 listopada na wiec przed pomnikiem Piłsudskiego przy Belwederze. Myślę, że mogą być też inne propozycje, choćby wielki koncert patriotyczny. To dobry temat do dyskusji, którą trzeba podjąć jak najszybciej, bo czas szybko leci.

Druga poważna sprawa to wyjaśnienie zachowania policji. Opowieści, które słyszałem już w trakcie marszu, a później mogłem przeczytać na niezależnych portalach, są bardzo niepokojące. Można powiedzieć: cóż, to tylko powodowane emocjami relacje. Ale w sukurs idzie im choćby łódzki adwokat Jacek Kędzierski, który przeanalizował na łamach „Rzeczpospolitej” zachowanie policji w świetle obowiązujących przepisów. Wniosek, jaki wysnuł, jest jednoznaczny: stosowanie przez policję środków przymusu bezpośredniego wobec uczestników Marszu Niepodległości było działaniem niczym nieuzasadnionym i bezprawnym.

Zdaniem Kędzierskiego, policja zachowała się w ten sposób dlatego, że władzy wykonawczej zależało na wywołaniu zamieszek. Dziś już wiemy z różnych relacji, że policja miała najprawdopodobniej zamiar w ogóle rozbić marsz, tylko na drodze stanęło jej kilku posłów PiS. Widziałem to na własne oczy: grupa, z którą przyjechałem, szła na samym końcu marszu. Jeszcze na Marszałkowskiej najpierw nas zatrzymano, a potem kazano zrobić w tył zwrot, przez co przez moment znaleźliśmy się na samym czele pochodu. Po to, by pójść kilkanaście czy kilkadziesiąt metrów wprost na prostopadły względem nas kordon zomowców (w tym, o zgrozo!, kobiety – nawet za komuny to było nie do pomyślenia). Widziałem, jak w tym momencie przez tłum przedarła się posłanka Krystyna Pawłowicz i ostrym tonem zażądała wyjaśnień od policjanta w długim czarnym, skórzanym płaszczu (oficera?). On coś konsultował przez komórkę, w końcu stwierdził, że puszczą nas alternatywną trasą.

Pytam: po co były takie zabawy ze spokojnym tłumem? I czy sprawna policja nie poradziłaby sobie z wyłuskaniem z tłumu sprawców awantur bez przerywania marszu? W końcu to był tylko niewielki ułamek maszerujących. Po co był zatem – naprawdę - ten tłumek słynnych już funkcjonariuszy w kominiarkach? Oni chronili czy przeszkadzali spokojnemu tłumowi?

Nie możemy odpuścić tej sprawy. Bez względu na to, ile razy medialny mainstream przeciwstawi spokojny, radosny marsz prezydencki „zadymiarskiemu” Marszowi Niepodległości, siły patriotyczne, parlamentarzyści, niezależne media, powinny wymusić na premierze, ministrze spraw wewnętrznych, szefie policji rzetelne wyjaśnienia. Zażądać informacji w Sejmie na ten temat. I nie dać się zbyć gładkimi zdaniami. Bo jak to odpuścimy, na następnych marszach policja może zachowywać się jeszcze bardziej zuchwale.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych