Zaangażowanie wolontariuszy, ogromne koszta, rola internetu, sieć instytucji prześwietlających każdą obietnicę wyborczą, ale też niezwykle silny czarny PR - to główne różnice w przygotowaniach do wyborów pomiędzy Europą i Stanami Zjednoczonymi. O tym czym cechują się polityczne kampanie w USA rozmawiamy z Adamem Bielanem, eurodeputowanym, od lat obserwującym przebieg wyborów za oceanem.
wPolityce. pl: Czym różni się kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych od europejskiej, a szczególnie polskiej?
Adam Bielan: Podstawowa różnica jest taka, że kampanie polityczne w Stanach angażują setki tysięcy wolontariuszy. Tego entuzjazmu ludzi, którzy całkowicie za darmo pracują na rzecz danego kandydatów Europie się już nie obserwuje. W Polsce tym bardziej. Oczywiście kampanie amerykańskie są niezwykle kosztowne. Ale oprócz tych pieniędzy są dziesiątki tysięcy ludzi, którzy całymi tygodniami pracują zupełnie bezinteresownie. Dzwonią, chodzą po domach, starają się wyciągnąć ludzi do głosowania.
Jeżeli chodzi o różnice na minus – to amerykańskie kampanie kosztują coraz więcej. Tegoroczna kosztowała ponad 2 mld dolarów. Łączne wydatki na wszystkie kampanie, bo odbywały się także wybory do Kongresu, wg szacunków Wall Street Journal osiągną 10 mld dolarów. To jest 1/10 budżetu Polski. Z jednej strony mamy więc coraz większe pieniądze, z drugiej natomiast kampanie toczą się na coraz mniejszym terytorium. W tych wyborach tylko 7 z 50 stanów uznano za stany bitewne, w których toczyła się realna kampania. Efektem tego jest, że w tych stanach reklamówki wyborcze lecą niemal non stop i to sprawia, że odbiór tych przekazów jest znacznie słabszy. Ludzie mają już po dziurki w nosie reklamy telewizyjnej. Wydatki to też konieczność zbierania wielkich funduszy. To sprawia, że politycy stają się coraz bardziej uzależnieni od wielkiego biznesu, od wszelkiego rodzaju lobbystów.
Dużą różnicą jest też znacznie większa rola internetu, który pozwala ludziom bardzo silnie się angażować w kampanię, który pozwala organizować te tysiące wolontariuszy. Główne partie organizują coś w postaci platformy społecznościowej, na której ludzie mogą się umawiać na oglądanie debat telewizyjnych, na jakieś inne wspólne projekty. I to znacznie większe zaangażowanie zwykłych obywateli w stosunku do Polski oczywiście owocuje znacznie wyższą frekwencją.
W Stanach Zjednoczonych ogromną rolę odgrywają też rozmaite niezależne instytucje, think-tanki, zbiorczo określane mianem watch-dogów, czyli organizacji, które pilnują by kandydaci nie okłamywali opinii publicznej. To są dziesiątki instytucji, które gdy tylko jakiś kandydat przedstawi jakąś obietnicę wyborczą natychmiast liczą koszty tej obietnicy, sprawdzają, czy ona jest realna. To się nie odbywa wyłącznie poprzez media, które często nie są w stanie zanalizować wszystkiego co obiecują politycy, tylko dzieje się to właśnie przez te organizacje. Tego w Europie niestety brakuje. Przez to kampania jest oprócz warstwy marketingowej ma też płaszczyznę merytoryczną.
W Polsce wiele mediów zachwycało się eleganckim finałem wyborów, zwłaszcza tym że kandydaci gratulowali sobie publicznie już po ogłoszeniu wyników. Ale czy cała kampania wygląda tak elegancko?
Kampania w Stanach jest bardzo brutalna, negatywna, agresywna. Ta kampania była najbardziej agresywną kampanią od wielu lat. Dość powiedzieć, że tylko od maja do lipca Barack Obama wydał ćwierć miliarda dolarów na spoty przedstawiające Mitta Romneya w jak najczarniejszych barwach, atakujące go za działalność w biznesie, za to, że doprowadzał do upadłości fabryki, że zwalniał ludzi. Jest mnóstwo negatywnych spotów wyborczych, stron internetowych. Gdy tylko kandydat Mitt Romney przejęzyczył się i powiedział o segregatorach z kobietami, a chodziło mu o segregatory z cv kobiet, to zanim jeszcze debata się skończyła to już została zarezerwowana strona internetowa pt. stronyzkobietami.com. I wokół tego przejęzyczenia budowano cała kampanię społeczną.
Obserwowałem z bliska także kilka kampanii kongresmenów. Tam ataki personalne są jeszcze ostrzejsze. Także to tzw. błoto, którym się obrzucają kandydaci w Polsce to jest nic, wobec tego co się dzieje w USA. Amerykanie w sondażach deklarują, że nie lubią takich kampanii negatywnych, ale doświadczenie wskazuje, że jest ona bardzo skuteczna i nie spodziewam się, żeby w najbliższym czasie z niej zrezygnowano. A wybory za cztery lata będą prawdopodobnie jeszcze droższe i ostrzejsze.
Oczywiście sami kandydaci potrafią się wznieść ponad takie ataki. W tym roku np. obaj kandydaci przyszli na doroczną kolację zorganizowaną przez arcybiskupa Nowego Jorku i każdy z nich przemawiał robiąc sobie żarty głównie z siebie. Siedzieli obok siebie przy stole,a to już było po pierwszej debacie telewizyjnej ale potrafili utrzymać nerwy na wodzy. I oczywiście już po wyborach obaj dziękowali sowim konkurentom.
Czy Mitt Romney ma szansę jeszcze raz kandydować z ramienia republikanów, czy ta porażka ostatecznie przekreśla jego szanse?
Myślę, że to była ostatnia kampania zarówno Baracka Obamy (co jest oczywiste), jak również Romneya. Romeney prowadził niezwykle długa kampanię – tak naprawdę 6 lat. Bo przed wyborami w 2008 przegrał rywalizację z McCainem. Ale zaraz po nich szykował się do prawyborów i wyborów w 2012. Spędził sześć lat na kampanii wydał wiele własnych pieniędzy, co zwiększa gorycz jego porażki. W młodości bardzo przeżywał porażkę swojego ojca, który w 68 roku kandydował w prawyborach ale po niefortunnej wypowiedzi na temat Wietnamu musiał się wycofać. Romney bardzo to przeżył, bo pomagał ojcu w kampanii. Dlatego zapewne na początku swojej - był taki wycofany. Był odbierany jako kandydat mniej charyzmatyczny.
Jak to było szansami obu kandydatów: czy one rzeczywiście były takie wyrównane, czy też media dodawały im trochę dramaturgii, choć w gruncie rzeczy Obama z góry miał przewagę?
One rzeczywiście były bardzo zacięte. A to wynikało z tego, że Obama miał bardzo dobrą kampanię. Gdyby było inaczej zapewne kandydat partii republikańskiej nie miałby kłopotu, żeby go pokonać. Generalnie jest taka zasada, że urzędującego prezydenta trudno pokonać, jednak Obama miał w pewnym momencie rekordowo niskie notowania. One były na poziomie Jimmy'ego Cartera, który przegrał drugą kadencję z Ronaldem Reaganem. Republikanie wygrali przecież wybory do kongresu i mieli duże szanse by odzyskać również Biały Dom.
Co więc zdecydowało o sukcesie demokratów?
Świetnie przygotowanie organizacyjne w swigs-states. Obama miał znacznie więcej wolontariuszy, znacznie więcej biur niż Mitt Romney, który ucierpiał ze względu na zmianę zasad wybierania kandydata republikanów i wydłużony czas prawyborów. Wydał też na nie znacznie więcej pieniędzy niż zamierzał i przez kilka miesięcy, między majem a sierpniem był bezbronny. A ten czas wykorzystał Barack Obama na prowadzenie intensywnej kampanii negatywnej. Z drugiej strony w tej kampanii prawyborczej Romney mocno przesunął się na prawo i wypowiedział wiele sł,ów, które we właściwej kampanii prezydenckiej kosztowały go mnóstwo głosów. Przede wszystkim Latynosi pamiętali Romneyowi słowa przeciwko imigrantom.
Kampania była wyrównana, ale na końcu rozstrzygnął ją huragan Sandy. Amerykanie mówią, że zawsze w wyborach jest October suprise ( niespodzianka październikowa). W tym roku był to huragan, który z jednej strony sprawił, że Romney wytracił trend wzrostowy po pierwszej debacie. Obama zaś świetnie wykorzystał ten moment, by pokazać się jako przywódca, jako sprawny zarządca w sytuacji kryzysowej. Myślę, że huragan Sandy przesądził o wyniku wyborów.
not. ansa
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/144112-nasz-wywiad-adam-bielan-w-usa-dziesiatki-organizacji-pilnuja-by-kandydaci-nie-oklamywali-opinii-publicznej
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.