Dzisiejszy dzień w „Rzeczpospolitej” był gorący, choć temperatura wyrażała się póki co w gorączkowych naradach w redakcyjnych zakamarkach. Ich następstwem był list około 30 dziennikarzy (wciąż nowe osoby się podpisują, choć list został już doręczony) do wydawcy. Jego inicjatywa wyszła od działu krajowego, w którym pracował Cezary Gmyz. Jest to protest przeciw zwolnieniom tego reportera, a także trzech osób z kierownictwa redakcji.
List będący prawdopodobnie daremnym, choć szlachetnym gestem. Na porannym kolegium Grzegorz Hajdarowicz powiedział, że choćby dostał 30 listów otwartych, zdania nie zmieni, a dziennikarzom przypomniał, że i tak zgłoszą się do niego po pensję. W radiowych wywiadach przypominał powtarzając po wielekroć, że gazeta jest jego i tylko jego. Można by przypomnieć, że dostał ją dzięki pieniądzom innego, większego potentata Leszka Czarneckiego szukającego pomsty na dawnym kierownictwie „Rzepy” i że nie wykupiłby jej bez zgody platformerskiego rządu.
Dziennikarze „Rzeczpospolitej nie mają złudzeń. Choć obiecano im jutro spotkanie z właścicielem, to nie tylko początek „deprawicyzacji” redakcji, ale też koniec jakiejkolwiek niezależności. Hajdarowicz nie ukrywał tego zresztą już wcześniej – na przykład na jednym ze spotkań sugerował aby reporterzy nie narażali jego gazet na procesy, bo nie będzie za nie płacił. Jednak do tej pory zygzakowata linia Tomasza Wróblewskiego czyniła z redakcyjnej polityki mieszaninę starego i nowego.
Z jednej strony zdejmując mu felietony wypchnięto na przykład do „Uważam Rze” Bronisława Wildsteina, zachęcano też aby publicystykę polityczną zastępować ekonomiczną. Z drugiej, większość komentatorów została, a Gmyz miał już za czasów Wróblewskiego kilka celnych trafień, ze zdemaskowaniem indolencji MSZ na czele. To zapewne zdecydowało o podjęciu tematu smoleńskiego przez naczelnego, który sam nie miał do tej tematyki zbytniego nabożeństwa.
Do rozprawy z dawnymi porządkami Hajdarowicz przystąpił teraz łamiąc wszelkie obyczaje. Standardem jest na przykład oddzielenie wydawnictwa od redakcji. Podczas afery Rywina mówiono nawet o tak zwanym „chińskim murze”. Wydawcy ogłaszający komunikaty w stalinowskim stylu o dochodzeniach we własnej redakcji przypominają wojskową władzę w okupowanym kraju. Ktoś kto traktuje własną gazetę jak kraj okupowany, a własnych dziennikarzy jak poddanych, nie odniesie sukcesu w jakichkolwiek mediach. To tylko kwestia czasu. A jednak zarząd i rada nadzorcza nie czekając na powołanie nowego naczelnego, sama przesłuchiwała dziennikarzy i decydowała o ich zwolnieniu.
Same decyzje kojarzą się z czystką przeprowadzaną na oślep. Wyrzucono na przykład wicenaczelnego Bartosza Marczuka, bo miał nieszczęście odpowiadać za dział krajowy, ale był w tym czasie na urlopie. Za to oszczędzono Andrzeja Talagę, który uczestniczył w redagowaniu rzeczonego artykułu (jest to nawet opisane w „Newsweeku”). Więcej, kazano mu kierować w okresie przejściowym gazetą, co rodzi pytania o jego rolę w tych zdarzeniach.
Niezależnie jednak od tego trudno tu mówić o skutkach dochodzenia nakierowanego na ustalenie prawdy. Mamy raczej do czynienia z ruchami personalnymi obliczonymi na zastraszenie zespołu. Zdobycie pracy na kurczącym się rynku prasowym graniczy dziś z niepodobieństwem.
Nakład „Rzeczpospolitej” pod rządami obecnego wydawcy systematycznie spadał. Czy obecne najpierw kompletne pogubienie się, a potem brutalne represje, gdy artykuł Gmyza spotkał się z krytyką, to droga do ratowania wiarygodności i zatrzymania czytelników? Wolne żarty.
A czy jest taką drogą wprowadzenie w jej redakcji na polecenie zarządu, bez nawet udawania, że decyduje o tym formalne kierownictwo gazety katalogu tematów zakazanych, wśród których jest przede wszystkim Smoleńsk? To swoiste kuriozum, rekord, którego żaden inny wydawca w najbliższych latach zapewne nie pokona.
Sprowadzenie już dziś „Rzeczpospolitej” do gazety prawno-ekonomicznej powtarzającej w innych sprawach po „Wyborczej”, a nawet bardziej od niej bojaźliwej (brak reakcji na nieobecność prezydenta Komorowskiego na pogrzebie Ryszarda Kaczorowskiego) oznacza rezygnację z pozycji samodzielnego, opiniotwórczego tytułu. Pod tę koncepcję będzie zapewne dobierany nowy naczelny. Nawet jeśli na dzisiejszym kolegium Hajdarowicz zapewniał, że chce nadal gazety krytycznej wobec rządu.
Nawet gdyby rzeczywiście chciał utrzymać choćby taki ton umiarkowanego, skoncentrowanego na sprawach ekonomicznych krytycyzmu, jaki pobrzmiewał za czasów Wróblewskiego, robi teraz wszystko aby to uniemożliwić. Nie było przecież takiej czystki personalnej w historii mediów III RP, choć trudno porównywać niektóre wcześniejsze wpadki i przekłamania, choćby Wyborczej, do tekstu w zasadniczych zrębach prawdziwego. Poruszającego problem, na temat którego prokurator generalny Seremet spotkał się specjalnie z premierem.
To ugięcie się przed krzykliwą nagonką, która trwała w mainstreamowych mediach przez ostatni tydzień (tekst „Anatema” pióra Lisa i wiele innych, również apele polityków PO takich jak senator Libicki), ale nawet pójście dalej, bo chyba żaden z ludzi nawołujących do czystek nie mógł przypuszczać, że będzie ona tak drastyczna. Hajdarowicz wyszedł przed orkiestrę. Zapewne w trosce o inne swoje, także niemedialne interesy.
Kondycję obecnej prasy może obrazować rozmowa tymczasowego naczelnego Talagi z głównym właścicielem. Talaga prosił o uchylenie listy zakazanych tematów. Właściciel odpowiedział, że rozważy to później.
A jeszcze jedno: zarząd zatrudnił specjalnego pełnomocnika do spraw dziennikarskiej etyki. Niestety nikt nie wie, kim jest Andrzej Sabatowski, który dostał tę posadę. Ale będzie uczył etyki….
rop
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/143970-jeden-dzien-z-zycia-rzeczpospolitej-o-co-chodzi-hajdarowiczowi-podsumowanie-plynacych-do-nas-sygnalow
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.