Rosyjscy opiekunowie Polski. "Niespotykane jest, żeby rosyjska jurysdykcja rozciągała się na terytorium Polski"

Na cmentarzu w Olsztynie. Fot. wPolityce.pl
Na cmentarzu w Olsztynie. Fot. wPolityce.pl

Analiza przebiegu wydarzeń w sprawie katastrofy smoleńskiej, poczynając od 10.04.2010 do dnia dzisiejszego włącznie, pozwala wysunąć hipotezę, że to Rosjanie de facto kontrolują i sterują sprawą Smoleńska, ze śledztwem prokuratury włącznie. Od teraz będziemy świadkami kolejnych, coraz ciekawszych “odkryć” w sprawie katastrofy, systematycznie dozowanych przez Rosjan, aż do momentu gdy Moskwa uzna, że nadszedł czas na zakończenie gry i pozbawienie Donalda Tuska funkcji premiera.

Już w pierwszych godzinach po katastrofie, rosyjscy oficjele narzucili narrację w sprawie katastrofy – winą za nią obarczyli polskich pilotów oraz rozpowszechniali informację o czterokrotnym podchodzeniu do lądowania. Potem stała się ona tzw. przekazem dnia w Platformie Obywatelskiej, co ujawnił swego czasu gen. Sławomir Petelicki. Bezpośrednio po tragedii została stronie polskiej narzucona konwencja chicagowska, która dawała dużo mniejsze pole manewru, a Donald Tusk przyjął to bez słowa sprzeciwu. Śledztwo zostało przejęte przez Rosjan, którzy mieli szerokie pole do manipulacji wrakiem, czarnymi skrzynkami i innymi dowodami. Po 8 miesiącach był już gotowy raport MAK, który oczyścił Rosję z zarzutów, a całą winę zwalił na pilotów. Informacja ta stała się oficjalną, obowiązującą wersją na całym świecie.

W międzyczasie pojawiały się kolejne “sensacyjne fakty”, m.in.: o alkoholu w ciele gen. Błasika, jego obecności w kabinie pilotów, naciskach ze strony “głównego pasażera” i lądujących “debeściakach”. Były one prawdopodobnie celowo ujawniane, czy może raczej fingowane przez MAK, a potem kolportowane przez komisję Millera. Odkręcanie tych kłamstw zajęło trochę czasu, a zachodnie media, które Smoleńskiem interesowały się okazjonalnie, bez mrugnięcia okiem “łykały” każdy news, którego później już nie prostowano.

Na szczególną uwagę zasługuje działalność Edmunda Klicha, która podpada pod coś, co w fachowej literaturze nazywa się agenturą wpływu. Oto właściwie znikąd pojawia się człowiek, który staje się jedynym polskim przedstawicielem działającym przy MAK, ma dostęp do dokumentów i samej Tatiany Anodiny. W swoich wywiadach dla mediów podaje różne, często sprzeczne informacje. W czasie, gdy Klich działa przy śledztwie smoleńskim, na jaw wychodzi fakt, że nagrywał on ministra obrony narodowej – Bogdana Klicha. Później jak sam przyznał, nagrywał wszystkich. Po co, jak i co najważniejsze dla kogo – tego polska opinia publiczna niestety do dziś się nie dowiedziała. Po swoim starcie w wyborach do Senatu i poniesionej porażce zapadł się pod ziemię. Całokształt działalności Edmunda Klicha sugeruje, że mogły za nim stać rosyjskie służby specjalne. O tym, że coś jest na rzeczy świadczy fakt, że minister spraw wewnętrznych Jacek Cichocki kazał na początku tego roku służbom sprawdzić E. Klicha pod kątem jego ewentualnej współpracy z Rosjanami. Jednak nawet gdyby potwierdziły się zarzuty o jego agenturalnej działalności, to raport nie ujrzałby światła dziennego. Działający przez ponad rok, w kluczowym śledztwie rosyjski agent, byłby przyczyną politycznej wojny na niespotykaną dotąd skalę.

Znamienny jest również fakt, że polski rząd, śledczy i osoby badające katastrofę stali już tutaj na miejscu, w Polsce, na baczność przed rosyjskim zakazem otwierania trumien. Andrzej Duda podczas wystąpienia w Sejmie, ujawnił, że stoi za tym Tomasz Arabski, szef KPRM. Zapewne on i premier wiedzieli, że Rosjanie nie zadbali (celowo?) o należytą identyfikację i sekcje zwłok, stąd stanowczy sprzeciw wobec otwierania trumien (tłumaczony pokrętnie względami sanitarnymi). Na marginesie trzeba dodać, że niespotykane jest to, żeby rosyjska jurysdykcja rozciągała się na terytorium Polski. Efektem niechlujstwa Rosjan i polskiego rządu są kolejne ekshumacje ciał ofiar katastrofy. Jedynymi osobami, które na 100% zostały pochowane na właściwym miejscu są Lech i Maria Kaczyńscy, bo o wszystko do końca zadbali współpracownicy i rodzina, a to, że będą kolejne ekshumacje (7 już się odbyło, kolejne są zapowiedziane), może nawet wszystkich ofiar jest prawie pewne. Swoją drogą ciekawe jest w jaki sposób prokuratura, gdy już ma podejrzenia co zamiany jednego z ciał, bezbłędnie odgaduje, kim jest druga zamieniona ofiara.

Tajemnicze samobójstwa, wypadki i choroby osób mniej lub bardziej związanych z wyjaśnianiem katastrofy smoleńskiej, to kolejny element tej skomplikowanej układanki. Już w czerwcu 2010 roku w wypadku samochodowym ginie prof. Marek Dulinicz, pomysłodawca i organizator wyprawy polskich archeologów do Smoleńska. W kwietniu br. jeden z ekspertów parlamentarnego zespołu ds. katastrofy, dr Kazimierz Nowaczyk zapada na sepsę, a lekarze z ledwością uratowali mu życie. W czerwcu w podziemnym garażu ginie gen. Sławomir Petelicki, ostro krytykujący poczynania rządu w sprawie katastrofy. I w końcu chor. Remigiusz Muś, kluczowy świadek w śledztwie i jedyna osoba, która słyszała, jak kontrolerzy lotu zachęcali załogę tupolewa do zejścia na wysokość 50 metrów.  To są metody stosowane przez służby specjalne (patrz Aleksander Litwinienko i jego herbata z polonem). Tak jakby osoby stojące za tajemniczymi zgonami chciały powiedzieć: patrzcie, my wszytko możemy, nic nam nie zrobicie. Prokuratura konsekwentnie umarza wszystkie sprawy, co pozwala wyrazić obawę, że będą kolejne tajemnicze “samobójstwa” i wypadki.

Giną ważne dowody takie jak nagrania wideo z “budy kontrolnej” na lotnisku Siewiernyj, świadkowie zaczynają “tracić pamięć” lub zmieniają zeznania, schowano nagrania z Jaka-40, które, potwierdzają zeznania Remigiusza Musia, a jakby tego było mało zebrane przez polskich biegłych próbki do analizy chemicznej zostały przejęte przez Rosjan. W internecie pojawiają się też drastyczne zdjęcia ofiar katastrofy. Okoliczności i czas w jakim zostały zrobione wskazują, że zostały zrobione przez służby (żołnierzy?, strażaków?, policjantów?, lekarzy? FSB?) operujące na miejscu tragedii, a potem przy sekcjach zwłok. To z kolei oznacza, że ich wyciek był kontrolowany.

Pojawia się pytanie, czy ostatnia publikacja “Rzeczpospolitej” o trotylu we wraku tupolewa mogła być prowokacją. Rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego miało odpolitycznić tą drugą funkcję. Tymczasem Andrzej Seremet zaraz po tym jak dostał wstępne raporty polskich biegłych… podreptał podzielić się swoją wiedzą z Donaldem Tuskiem. Specjaliści, którzy badali wrak powiedzieli zapewne Seremetowi o znalezieniu śladów trotylu i nitrogliceryny, ten zaś podzielił się tą wiedzą i z Rzeczpospolitą i z Tuskiem. Naciski na redakcję i prokuraturę sprawiły, że opinia publiczna została zdezinformowana, a ostatecznie stanęło na tym, że żadnego trotylu nie było. Gdyby płk Szeląg nie owijał w bawełnę i nie posługiwał zagmatwanym prawniczym językiem, tylko powiedział wprost, że są ślady sugerujące znalezienie materiałów wybuchowych, to istnienie rządu Donalda Tuska znalazło by się na włosku. Tak, czy inaczej, nie ma co się łudzić: ta prokuratura niczego już nie wyjaśni.

Rosyjski wywiad działa w naszym kraju bardzo prężnie. Krzysztof Bondaryk, szef ABW w 2010 roku ujawnił, że w Polsce jest kilkuset obcych agentów, z czego najwięcej rosyjskich. Są oni ulokowani w najważniejszych polskich urzędach, w tym w Sejmie, Kancelarii Prezydenta i Premiera. Jeśli są w tak ważnych urzędach, to znaczy, że mogą być wszędzie. MSZ swego czasu z rozbrajającą szczerością przyznał, że feralnego kwietniowego poranka w Smoleńsku działał, jako szef wydziału politycznego Ambasady RP w Moskwie były szpieg PRL-owskich służb specjalnych, Tomasz Turowski. Czegóż chcieć więcej?

Marcin Strzymiński

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych