Establishment poczuł się zagrożony publikacją Gmyza. A to sugeruje, że jego artykuł miał wiele wspólnego z prawdą

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. PAP/Tomasz Gzell
Fot. PAP/Tomasz Gzell

Reakcja na publikację Cezarego Gmyza o wykryciu śladów materiałów wybuchowych na szczątkach samolotu, który uległ katastrofie smoleńskiej, przypomina inną burzę medialną sprzed lat. Gdy Bronisław Wildstein jako pierwszy wyniósł z IPN katalog osobowy walczono z nim w sposób podobny, jak dziś z Gmyzem. W obu sprawach dopuszczono się manipulacji, która stała się podstawą do nagonki na dziennikarza. Manipulacją tą w przypadku listy Wildsteina była retoryka "Gazety Wyborczej", która napisała, że dziennikarz "Rz" dysponuje listą agentów SB. Było to kłamstwo, ponieważ na liście znajdowały się nazwiska wszystkich, których dotyczyły w jakimkolwiek stopniu materiały zgromadzone w IPN. Byli tam bohaterowie, osoby niszczone przez SB i współpracownicy SB - złamani oraz ochotnicy. "Wyborcza" wrzuciła ich do jednego kotła etykietując nazwą "agent", co uruchomiło lawinę oskarżeń pod adresem Wildsteina. To jego obarczano winą za porównywanie bohaterów i kapusiów. Sęk w tym, że listę w ten sposób nazwała "GW", która potem raźno działała na rzecz zwolnienia Wildsteina z pracy.

Podobny mechanizm widzimy obecnie. Pełna manipulacji i powtórnie zmanipulowana konferencja prasowa prokuratora Ireneusza Szeląga rozpoczęła festiwal zadziwiających stwierdzeń. Gmyza obarczano winą za kłamliwą publikacje, zmyślanie faktów i badań oraz pisanie pod potrzeby polityczne. Wskazywano, że dzięki tekstowi w "Rz" udało się zniszczyć zyski polityczne PiSu z ostatnich miesięcy (szybko potwierdził to obiektywny sondaż poparcia politycznego). Fatalne zachowanie redaktora naczelnego "Rz" Tomasza Wróblewskiego, który najpierw ze wszystkiego się wycofał, a potem przeprosił (z czego ostatecznie się wycofał), a na końcu złożył dymisję, potęgowało narrację o nieodpowiedzialnej publikacji Gmyza.

Fala krytyki pod adresem dziennikarza wydaje się jednak przedwczesna. Jej podstawą bowiem jest kłamliwa narracja dotycząca samego oświadczenia prokuratora Ireneusza Szeląga. Z jego słów wyciągnięto to, co pasowało do narracji, i przystąpiono do biczowania "smoleńskiej sekty". Tyle tylko, że prokurator nie powiedział tego, co wszyscy powtarzają. Bynajmniej nie podważył doniesień "Rzeczpospolitej". Z jego ust stwierdzenia, że prokuratura wykluczyła obecność materiałów wybuchowych na tupolewie nie padło. Padło jedynie stwierdzenie, że na razie biegli nie stwierdzili obecności materiałów wybuchowych. Przyznał również, że próbki pobrane do badań leżą "bezpieczne" w Moskwie i jak zostaną przekazane Polsce, to będą badane dalej. Być może nawet pół roku.

Słowa Szeląga są więc jasne. Dziś prokuratura nie wie, czy Gmyz napisał prawdę czy nie. Będzie wiedziała, gdy już przebada próbki, które przekażą nam Rosjanie. Do tego czasu radykalnych słów o kompromitacji Gmyza nie powinniśmy słyszeć. Bo i nie ma ku temu podstaw.

Mimo tego w Polskę poszedł przekaz, że prokuratura dementuje. I nawet mało kto przypominał, ile są warte tego typu oświadczenia prokuratury. Zaledwie kilka, czy kilkanaście dni wcześniej Polacy słyszeli twarde dementi doniesień medialnych, że doszło do zamiany ciała Prezydenta RP na Uchodźstwie Ryszarda Kaczorowskiego z ciałem innej ofiary katastrofy smoleńskiej. Wtedy również śledczy wydali oświadczenie, w którym czytaliśmy, że NPW odcina się od doniesień o zamianie ciał. Ostatecznie okazało się, że media miały rację, a prokuratura zmieniła swój twardy komunikat.

Retoryka prokuratury jest od dawna jedną z przyczyn pogłębiania się chaosu informacyjnego wokół śledztwa smoleńskiego. Jednak często zaskakujące stanowiska śledczych wynikają także z racjonalnych przesłanek. Prokuratura musi bowiem swoje stanowiska opierać na dokumentach, a jak wiadomo ich obieg jest wolniejszy niż obieg informacji i myśli. Nie jest więc niczym dziwnym fakt, że media mogą mieć wiedzę i jakieś informacje szybciej niż prokuratura może ją potwierdzić oficjalnie. Jest wielce prawdopodobne, że tak samo będzie ze sprawą materiałów wybuchowych na tupolewie. Nie będzie to żadnych zaskoczeniem.

Co warte zaznaczenia, wykrycie materiałów wybuchowych na tupolewie może być również wynikiem działań nieoficjalnych. Znając wiarygodność rosyjskiej strony nie można wykluczyć, że biegli czy prokuratorzy w Smoleńsku zabezpieczyli na własny użytek próbki z wraku. Te przesłane nam z Rosji zawsze będą mniej wiarygodne niż przywiezione przez Polaków, którzy byli na miejscu. W ten sposób zdarzało się już polskiej stronie zdobywać materiały ze śledztwa smoleńskiego.

Medialny lincz na Gmyzie jest więc nieuzasadniony, a tworzenie obecnie wielopiętrowych oskarżeń pod adresem dziennikarza jest nieuprawnione.

Trudno oprzeć się również wrażeniu, że w medialnej burzy zepchnięto na dalszy plan kwestię prawdy o Smoleńsku. Mało kto zastanawia się, czy artykuł dziennikarza przybliża nas do prawdy o katastrofie smoleńskiej, czy oddala, czy pokazuje coś nowego o śledztwie smoleńskim. Na to pytanie na razie ciężko znaleźć odpowiedź, choć wyniki badań, jakie przeprowadzono w zespole parlamentarnym badającym przyczynę katastrofy smoleńskiej pokazują, że Gmyz ma rację. Stanisław Zagrodzki mówił na portalu wPolityce.pl, że osobiście przekazał znajomym naukowcom fragment odzieży ze Smoleńska oraz pasa z tupolewa. I na tych tkaninach w zachodnich laboratoriach wykryto materiały wybuchowe. Wyniki badań publikuje obecnie prof. Nowaczyk na swoim blogu. Z kolei jak wskazywał słusznie Marek Pyza na portalu wPolityce.pl Gmyz odsłonił wcześniej nie znane kulisy pracy polskiej prokuratury. Kulisy bynajmniej nie pochlebne.

W jednym należy się zgodzić jednak z krytykami działań "Rz". Wybrała sobie fatalny moment na publikację. Dwa dni po zagadkowej i niezmiernie istotnej śmierci Remigiusza Musia, dwa dni przed długim weekendem. Ta publikacja przesłoniła wiele niewygodnych dla władzy i establishmentu wydarzeń i doniesień. Jednak z drugiej strony pokazała nowe, równie niewygodne fakty oraz stała się podstawą do międzynarodowego zainteresowania śledztwem smoleńskim. Choć termin publikacji można nazwać mało dogodnym, warto się zastanowić, czy jakikolwiek termin jest dogodny na tak istotną publikację. Trudno powiedzieć. Wydaje się, jednak, że błędem „Rz” było również nieprzygotowanie się na ataki, jakie ta publikacja musiała wywołać.

W debacie o materiale wybuchowym zaskakuje również szok i zaskoczenie widoczne w niektórych komentarzach także konserwatywnych autorów. Tymczasem wykrycie materiałów wybuchowych jest logiczną konsekwencją prac i analiz prof. Wiesława Biniendy, prof. Kazimierza Nowaczyka, dr. inż. Grzegorza Szuladzińskiego oraz inż. Wacława Berczyńskiego. Oni opracowali szereg raportów, które pokazują, że tupolew się rozpadł w wyniku eksplozji. Wyników tych badań nikt dziś nie podważył, nikt nie przedstawił merytorycznych argumentów przeciwko ich wersji tragedii smoleńskiej. Wykrycie materiałów wybuchowych na pokładzie tupolewa jest natomiast logiczną konsekwencją wersji podawanej przez wymienionych naukowców. Skoro dwie eksplozje, to oczywiste wydaje się, że możemy mieć do czynienia z materiałami wybuchowymi. Pytanie skąd one się wzięły, kto je tam umieścił itd. to kwestia przyszłości.

Znany i ceniony socjolog prof. Andrzej Zybertowicz na portalu Stefczyk.info tłumaczył ostatnio, że musimy ustalić fakty dot. przebiegu katastrofy smoleńskiej. Tłumaczył, że dopiero wtedy będzie czas na gniew i pociągnięcie konkretnych ludzi do odpowiedzialności. Rzeczywiście obecnie zbyt wczesne jest mówienie o tym, że mamy do czynienia z dowodem na zamach, zbyt wcześnie szukać winnych zamachu, czy spekulować o tym, kto zamordował 96 Polaków w Smoleńsku, kto i jak miał szansę tego dokonać. Jednak Gmyz w swojej publikacji nie szedł w tę stronę. On, zgodnie z tym, co mówił Zybertowicz starał się ustalić fakty. I zamiast próby weryfikacji jego doniesień, znów zgotowano Polakom kampanię kłamstwa, manipulacji i wycieczek osobistych pod adresem dziennikarza. Czy miał on rację? Dowiemy się tego zapewne za pół roku, gdy obecna publikacja będzie już przysychała.

Można sobie jedynie wyobrazić, jakie naciski na Wróblewskiego spowodowała ta publikacja. Czy stchórzył? Został zaszantażowany? Może nie przewidział reakcji na artykuł? Tego nie wiadomo. Jednak można domniemywać, że skoro podał się do dymisji po nic nie mówiącym oświadczeniu Naczelnej Prokuratury Wojskowej klimat wokół niego musiał się zrobić bardzo gęsty. Wydaje się, że klimatu tego może nie przetrwać. Warto przypomnieć, że takiego klimatu jak wokół „Rzeczpospolitej” nie było wokół żadnej gazety, która po 10 kwietnia publikowała jawne i oczywiste bzdury o przyczynach katastrofy smoleńskiej. Wtedy nikt nie oczekiwał rezygnacji naczelnego, ani zwolnienia z pracy dziennikarza. To wszystko może sugerować, że establishment poczuł się zagrożony publikacją Gmyza. A to sugerowałoby raczej, że jego artykuł miał wiele wspólnego z prawdą. Jak wiele? Cześć rodzin ofiar katastrofy smoleńskiej mówią: w 100 procentach. Obyśmy jak najszybciej się tego dowiedzieli z oficjalnego stanowiska prokuratury.

W czasie opisywanej debaty w mediach pojawiały się często komentarze mówiące, że PiS znów został zepchnięty do narożnika, że musiał zaostrzyć dyskurs i znów skupić się na Smoleńsku, że dał asumpt do straszenia nim Polaków. Wydaje się, że słowa Jarosława Kaczyńskiego rzeczywiście były za mocne i nie potrzebne, że były błędem. Cała sprawa pokazuje, że emanacja polityczna polskiej prawicy stoi przed ogromnym wyzwaniem.

Jak mówić o zamachu w Smoleńsku, jeśli się on potwierdzi? W jaki sposób prowadzić dalej narrację o katastrofie skoro coraz więcej wskazuje na to, że mieliśmy do czynienia z zamachem? Nad tym nie da się przejść do porządku dziennego, tego nie da się zepchnąć na dalszy plan, nie da się uznać, że można mówić o gospodarce, modernizacji, poprawianiu warunków życia... Nie da się niczego w Polsce zmienić, ani niczego naprawić bez usunięcia z życia publicznego ludzi, którzy w tak dramatyczny sposób zawiedli. Którzy, jeśli hipoteza zamachowa się potwierdzi, dopuścili do zamordowania polskiej elity politycznej, a potem tuszowali prawdę o tej zbrodni (a być może nawet brali w niej udział). Ich dalsze trwanie w polskiej polityce naraża kraj na ogromne niebezpieczeństwo.

Warto więc, by PiS wyciągną lekcje z ostatniej burzy medialnej. Coraz więcej osób ma coraz silniejsze przekonanie, że dowód na zamach smoleński w końcu się znajdzie, że katastrofa smoleńska przejdzie do historii jako jeden z przykładów agresji z początków XXI wieku, jako przykład cynicznej i krwawej potyczki z ośrodkiem władzy o jasnej i twardej propolskiej linii. Wtedy o zamachu nie tylko będzie można mówić, ale i będzie trzeba. Wtedy trzeba będzie mieć gotową odpowiedź na pytanie, w jaki sposób mówić.

W tej sprawie, ani na prokuraturę, ani na rząd, ani na media liczyć nie można. Oni zdaje się są w stanie każdą wątpliwość i rysę na oficjalnej wersji wydarzeń zaszpachlować. Im prawda o Smoleńsku nie leży na sercu, oni mają inne wytyczne i zalecenia. Co, do ich wersji wydarzeń, nie pasuje, jest skrajnie nieodpowiedzialną smoleńską histerią. Histerią, z którą dyskutować nie trzeba. Dlaczego? Wiadomo!

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych