Obama lepszy w debacie, Romney zdał test. "Wygrał starcie, ale to może być pyrrusowe zwycięstwo, bo odniesione za późno"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
PAP/EPA
PAP/EPA

W trzeciej debacie telewizyjnej Barack Obama wykorzystał fakt, że jako prezydent od czterech lat na co dzień rozwiązuje problemy międzynarodowe Ameryki. Wygrał ostatnie starcie, ale to może być pyrrusowe zwycięstwo, bo odniesione za późno.

W tej debacie niemal od początku to prezydent Obama był agresorem. Cały czas podkreślał, że to on od czterech lat jest głównodowodzącym sił zbrojnych i głównym dyplomatą USA, podczas gdy republikanin Mitt Romney jest zaledwie kandydatem na prezydenta. – Za każdym razem kiedy udzielał pan porady, mylił się pan – powiedział wręcz Obama, przeciwstawiając produkcji słów – czyny (jak wycofanie wojsk z Iraku i Afganistanu czy zabicie Osamy bin Ladena). Momentami Obama atakował, jakby chciał zetrzeć rywala na miazgę. Pochylony do przodu, gestykulował palcem wskazującym. - Pan mówi, że mamy mniej okrętów? Mamy też mniej bagnetów i koni – odpowiedział prezydent na zarzut Romneya, że US Navy jest najmniejsza od 1917 r. – To nie gra w okręty, gdzie liczy się jednostki  – za chwilę prezydent potraktował niczym uczniaka Romneya. Raz nawet zdarzyło mu się powiedzieć, że „nic co powiedział gubernator Romney odpowiada prawdzie”.

Wygrać z urzędującym prezydentem – głównodowodzącym sił zbrojnych USA, podejmującym decyzje o zasięgu światowym każdego dnia – jest niezwykle trudno. Zwłaszcza, że Romney całe życie zajmował się biznesem a nie sprawami międzynaorodwymi. Sztabowcy republikanina i on sam wybrali więc grę bezpieczną: zrobić tylko tyle, aby widzowie zaakceptowali Romneya jako wystarczająco dobrego, aby sprawować urząd prezydenta. Nie było tak przewidywanych przez wszystkich ataków za śmierć ambasadora w libijskim Bengazi czy ostrej retoryki w stosunku do Iranu, a Romney już w pierwszej wypowiedzi pogratulował prezydentowi zabicia Osamy bin Ladena. Jednocześnie starał się ze spokojem odpierać szarże – przegrzanego, moim zdaniem – prezydenta. – Atakowaniem mnie nie zastąpi pan mówienie o swoich planach – powiedział co najmniej dwa razy Romney.

Dlatego gdy przychodziło do szczegółów, polityka zagraniczna Romneya nie specjalnie różniła się od polityki obecnego prezydenta. Wycofanie wojsk z Iraku i Afganistanu, powstrzymywanie Iranu, walka z terrorystami na Bliskim Wschodzie, podkreślanie więzi z „naszymi przyjaciółmi z Izraela” (tu obaj kandydaci uśmiechali się do wyborców pochodzenia żydowskiego) czy nieuczciwej konkurencji ze strony Chin. Sprawy naszego regionu, to był zupełny margines debaty. – Rosja jest naszym głównym geopolitycznym wrogiem a Irane głównym zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa – powtórzył z dawna powtarzaną frazę Romney, pomimo że Obama powiedział że republikanin funduje powrót do „polityki lat osiemdziesiątych”. – W sposób godny pożałowania zrezygnowano z programu tarczy rakietowej w Polsce – wspomniał nasz kraj Romney w dłuższym passusie mówiącym o kiepskich stosunkach z sojusznikami.

Jeśli krytykował Obamę, Romney używał raczej ogólnych sformułowań. Pojawiły się znane z wcześniejszych zarzuty, że wrogowie Ameryki „widzą słabość tam, gdzie powinni oczekiwać siły”.

– W żadnym miejscu na świecie wpływ Ameryki nie jest większy niż był cztery lata temu – powiedział Romney.

I przy każdej sposobności – a zdarzyło mu się to co najmniej trzy razy – niemal połowę czasu odpowiedzi poświęcał… sprawom gospodarczym, dowodząc że polityka obecnego lokatora Białego Domu nie czyni Ameryki „silniejszą”.

Pokazując spokój, nie atakując zbyt agresywnie Obamy oraz nie odpowiadając zbyt agresywnie na zaczepki tego ostatniego, republikanin miał wyglądać „po prezydencku”. Chodziło też o neutralizację głównego przekazu Obamy od miesięcy, że ewentualny prezydent Romney będzie prowadził „brawurową i niebezpieczną” politykę zagraniczną i że zafunduje Ameryce kolejną wojnę – czy to w Iranie czy w Syrii. No i sam koniec debaty, którą Romney zakończył pogodnie, niczym Ronald Reagan. – Ameryka jest nadzieją całego świata – mówił zwrócony do kamery w ostatnich słowach podsumowania, które - na podstawie losowania – kończyło cały sezon telewizyjnych debat.

Oceniając zawartość merytoryczną odpowiedzi, Obama wygrał. Widać, że wiedział o czym mówi i że polityka międzynarodowa i bezpieczeństwo kraju to dla niego codzienność. Ale to Romney z trzech debat wychodzi zwycięsko. W poniedziałkowej – w zgodnej opinii większości obserwatorów – zdał test pt. „wyglądać i mówić jak przyszły prezydent”. Przez 270 minut miliony Amerykanów wdziały go bez medialnego filtra, bez perspektywy negatywnych reklamówek. „Tylko kandydat” Romney urósł przy prezydencie Obamie, pokazując że nadaje się na Biały Dom. Debaty zmieniły dynamikę wyścigu – zamiast referendum na temat Romneya (czy jest gotowy do prezydentury? czy jego plan trzyma się kupy?), wyścig wrócił do pytania o dokonania ostatnich czterech lat prezydenta Obamy.

A sztab Obamy? Dałby pewnie wszystko, aby przetransportować Obamę z trzeciej debaty do debaty pierwszej, która była prawdziwą klęską prezydenta. Czy ostatecznym Waterloo? Okaże się 6 listopada, ale pomimo dobrej miny, nastroje w sztabie Obamy są takie sobie.

„Po raz pierwszy w tych wyborach, wolałbym bym być na miejscu Romneya, niż na naszym” powiedział już po debacie wysoko postawiony Demokrata, co skrzętnie odnotowały media.

Oczywiście anonimowo, żeby nie psuć oficjalnej narracji pt. „wygrywamy, bo fundamenty naszej kampanii są niezmienne”. Ale znamienne, że takie słowa padają po raz pierwszy i to zaledwie na dwa tygodnie przed głosowaniem.

Paweł Burdzy z Chicago

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych