Gdyby liczba apeli moralnych, wzniosłych potępień i doniosłych krytyk w naszych mediach przekładała się bezpośrednio na rzeczywistość społeczną, gdyby stała się - jak to mówią naukowcy - teorią wdrożoną, to mielibyśmy już w mediach poziom relacji międzyludzkich godny Edenu w okresie przed pojawieniem się węża.
Sto pięćdziesiąt lat temu Lord Acton napisał w swoim szkicu „O demokracji w Europie”, że niewiele odkryć jest tak irytujących niż te, które ujawniają pochodzenie idei. Nie znam bardziej trafnej w swojej lakoniczności diagnozy rozlicznych wzniosłych deklaracji, programów całych państw, organizacji, a także jednostek. Dobrą ilustracją słów Actona jest wszechobecne obecnie moralizatorstwo - kominiarstwo (kominiarz czyści kominy choć sam upaprany po uszy). Wzięcie tego moralizatorstwa, dziwi mnie o tyle, że właściwie moralizatora - kominiarza od autentycznego autorytetu, przewodnika moralnego, odróżnić bardzo łatwo.
Po pierwsze, od moralizatorów się roi, a autorytetów na lekarstwo, więc jeśli założymy, że mamy do czynienia z moralizatorem, a nie autorytetem, to mamy niewielką szansę popełnić błąd. Po drugie, krytykę powszechnego upadku autorytety zaczynają od siebie, tak jak robili to Jan Paweł II, a nawet gniewny Piotr Skarga, używając częściej zaimka „My” niż „Oni”, a palec wskazujący kierując często ku osobie własnej, a nie ku innym. Autorytet potrafi też rozliczać się ze swoich grzechów i ma ich świadomość. Po trzecie, choć to najważniejsze, autorytet sam żyje choć w sposób zbliżony do tego co głosi (dlatego Drodzy Czytelnicy, macie prawo kopnąć mnie solidnie w cztery litery jeśli kiedykolwiek zacznę potępiać innych za brak prowadzenia się albo niezdrową dietę). Po czwarte, autorytety używały jasnego, zrozumiałego języka, jednoznacznych przenośni, a nie insynuacji, sugestii albo słów wytrychów, takich jak „tolerancja”, „równość”, „nowoczesność”, „patriotyzm”. Te ostatnie, to często określenia nader istotnych wartości, które w ustach moralizatora odrywają się od pierwotnych znaczeń i służą mu po prostu jako tarcza, za którą chroni się on przed atakami, lub jako parawan, którym zakrywa swoje obecne i przeszłe nieprawości.
W dziennikarstwie takim modnym słowem - wytrychem stał się „obiektywizm”. Co to jest dziennikarstwo obiektywne? To takie dziennikarstwo, które uprawiamy my. Z kolei ci, którzy mają inne poglądy, są z innego obozu politycznego, albo mamy z nimi z innych przyczyn kosę, są nieobiektywni. W ten sposób o obiektywne, rzetelne, dziennikarstwo walczą w telewizji publicznej panowie, którzy kiedyś byli symbolami eseldowskiego upartyjnienia mediów. W końcu kto lepiej wie jaki syf jest wewnątrz komina od kominiarza. Dobrym przykładem telewizyjnego „obiektywizmu” są idiotyczne pomiary tego „ile o jakiej partii” mówiono w „Wiadomościach””. A przecież kluczowe jest to, co mówiono. A to co trzeba mówić, ekipy głównych wydań telewizyjnych dzienników wiedzą od czasów debiutu Telewizji Polskiej - jeszcze za życia Stalina.
Innym przykładem walki o „obiektywizm” w mediach jest niedawna informacja jednego z tygodników, podchwycona przez portale medialne, o tym, że wybitny fotografik przyjął zlecenie sesji zdjęciowej z działaczami jednej z partii politycznych. Oto mamy coś nowego - jak widać zasady „obiektywizmu” obowiązują nawet artystę zajmującego się robieniem zdjęć, a polegają na tym, że nie wolno mu pstrykać tych, których ów tygodnik nie lubi. Pora dentystom zabronić leczyć zęby członków wrażej partii, także w imię ich stomatologicznego obiektywizmu.
Walczące o obiektywizm i wysokie standardy postępowania medium nazywa się „Newsweek” i słynie ostatnimi czasu z troski o przestrzeganie standardów na własnych łamach. Nawet jak ktoś nie zna tej historii to nie trzeba mu chyba tłumaczyć o jaką partię chodzi, i że nie jest to umiłowana partia rządząca.
Czy to wszystko oznacza, że - jak zarzucił mi kiedyś podczas konferencji szacowny pan profesor medioznawca - jestem anarchistą uważającym, że dziennikarzom wszystko wolno, a krytykować ich nie można za nic? Ależ skąd. Twórzmy standardy i ich przestrzegajmy, nie podawajmy ręki tym, których uważamy za hieny, domagajmy się uczciwości i reprezentujmy wartości. Ale błagam, nie przywdziewajmy przy tym masek świątobliwych mężów. Nie twierdzę choćby, że niektórzy byli członkowie wyjątkowo nietolerancyjnej i zdradzieckiej organizacji jaką była PZPR nie mogą być dziś zwolennikami „otwartości, tolerancji i praw mniejszości” albo z drugiej strony „moralności katolickiej i najszczerszego patriotyzmu”.
Ale zanim rzucą kamieniem w swoje odbicia, zanim potępią innych za brak cnót, za domniemany „faszyzm” albo „bezbożność”, powinni dwa razy się zastanowić. Bo czasem lustro się stłucze, a czasem kamień się od niego odbije i trafi rzucającego prosto w czoło. Albowiem, drodzy moralizatorzy, wbrew temu co sądzicie, sprawiedliwość na świecie czasem się zdarza. I może dopaść i was.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/142913-pora-dentystom-zabronic-leczyc-zeby-czlonkow-wrazej-partii-takze-w-imie-ich-stomatologicznego-obiektywizmu