Bronię nauczycieli nie dlatego, że mam odruch naszej opozycji, która staje po stronie każdej grupy zagrożonej dowolną reformą szukając tam głosów. Nie, po prostu wiem, że te akurat zmiany, które chce się polskiej szkole zaaplikować (a częściowo już się zaaplikowało), zaszkodzą nie tylko nauczycielom, skądinąd ludziom ciężkiej pracy, ale i uczniom, a w konsekwencji całemu narodowi.
Już prędzej bronię ich dlatego, że przeszło 20 lat temu sam wykonywałem ten zawód i poznałem jego realia. Dlatego krew się we mnie burzy, kiedy czytam opinie, które nie mają z tymi realiami nic wspólnego.
Nauczyciel był chłopcem do bicia polskiej modernizacji od 1989 roku. Początkowo miało to nawet jakieś uzasadnienie: po PRL odziedziczyliśmy wielu ludzi zatrudnionych w tym zawodzie przez pomyłkę, często nawykłych do konformizmu. Ale po pierwsze nie byli to wszyscy nauczyciele, a formułowano bolesne uogólnienia. A po drugie metoda polegająca na prowadzeniu tasiemcowych debat, jak złą mamy szkołę, wydawała mi się przeciwskuteczna.
Mówiłem w latach 90. ludziom obozu solidarnościowego: jeśli uważacie polską szkołę za bagno, to przeprowadzajcie zmiany, także personalne, to skasujcie przepisy Karty Nauczyciela, które stabilizują miernych, biernych, ale wiernych nie pozwalając ich usunąć. Ale dajcie potencjalnym reformatorom narzędzia takich zmian. Takimi narzędziami mogły być stosunkowo wysokie pensje aby przyciągnąć do szkolnictwa ciekawych świata, ideowych pedagogów. Bo wbrew pozorom takich ludzi z powołaniem trochę jest.
Wszystko odbywało się całkiem na odwrót. Do szkoły napływali młodzi entuzjaści, ale wciąż słyszeli w radiu i telewizji, a czasem i z ust polityków, jak to szkolne budynki zaludnia masa pochodząca z „negatywnej selekcji”. Towarzyszył temu nieomal całkowity brak zachęt finansowych. Nauczycielom nawet się tak strasznie nie pogorszyło, ale to świat pędził do przodu.
Polacy robili kariery, zgodne z nowym kapitalistycznym systemem. Więc ci młodzi zdolni tracili resztki autorytetu wśród uczniów. Przedstawiano ich często zupełnie niesprawiedliwie, jako miernoty, które na dokładkę nie umieją na siebie zarobić. Pod szkoły ponadpodstawowe ich uczniowie coraz częściej zajeżdżali „wypasionymi brykami”. Oni nie.
Z czasem pojawiał się nowy typ kontrowersji, w którym byłem już całkowicie po stronie nauczycieli. Zaczęto tworzyć mit szkoły autorytarnej, tłamszącej uczniowską indywidualność. Ta kampania też była dziełem mediów, ale pod jej wpływem ministerialni urzędnicy w każdym konflikcie ucznia z nauczycielem woleli stanąć po stronie tego pierwszego.
Wpisywali się w tę kampanię także niektórzy politycy, także i prawicowi, pamiętam takie wypowiedzi AWS-owskiego ministra edukacji Mirosława Handke, skądinąd autora niezbyt fortunnej reformy gimnazjalnej. Ludzie ci oceniali szkołę na podstawie swoich własnych doświadczeń z PRL – wtedy była ona rzeczywiście dość autorytarna. Ale szkoła w międzyczasie zmieniła się gruntownie.
To się musiało skończyć kubłem śmieci na głowie anglisty z pewnego technikum, a szerzej atmosferą rozprzężenia, czemu sprzyjały jeszcze nieustanne przebudowy organizacyjnej struktury szkolnictwa. Próbę zahamowania tych tendencji przyniósł krótki antrakt lat 2005-2007, kiedy to zerwano z fikcja, że nauczyciel postawiony sam na sam z coraz trudniejszą, kształtowaną przez popkulturę zbiorowością ma sobie radzić. Ma w pojedynkę, traktowany przez media jako uzurpator, wykuwać swój autorytet. W akompaniamencie gwizdów i szyderczych śmiechów.
Z większością zmian wprowadzanych przez koalicję PiS-LPR-Samoobrona po kolejnych wyborach niestety się rozstaliśmy. Choć nie ze wszystkimi – przykładem sprawa grupy gimnazjalistów obrażających nauczycielkę. To Roman Giertych przeforsował przepis aby wykładowcę przy tablicy traktować jak państwowego funkcjonariusza.
Rządy obecnej koalicji przyniosły kolejną porcję zmian, w tym marginalizację roli edukacji ogólnej na korzyść wcześniejszej specjalizacji. Nauczyciele za słabo włączyli się w debatę na temat unicestwiania ich przedmiotów. Ale też trzeba sobie szczerze powiedzieć: nikt ich o zdanie specjalnie nie pytał. Miesięczne mailowe „konsultacje” zarządzone w roku 2009 przez minister Katarzynę Hall były parodią.
I zarazem trwa nagonka na nauczycieli jako darmozjadów obciążających publiczne finanse. Od samego początku III RP mówiono o rewizji Karty Nauczyciela, o wydłużeniu nauczycielskiego pensum, o odebraniu im dodatkowych urlopów, o sztucznym skracaniu wakacji. Ale żadna ekipa tego nie spróbowała zrobić. Próba przyszła teraz.
Tyle że przyszła w momencie, kiedy z powodu niżu demograficznego i zmian programowych minister Hall nauczyciele mają i tak mniej godzin, więc oszczędza się na nich już teraz, a wielu w tym roku szkolnym po prostu wypchnięto z zawodu. Czasem marnując ich wieloletnie doświadczenie. Nie próbuje się iść inną drogą, na przykład zachęcać szukających rozpaczliwie oszczędności samorządów do tworzenia mniejszych klas.
Wybiera się drogę najprostszą. W efekcie znika wiele szkół (a to często oznacza wydłużenie drogi do szkoły dla ucznia), a w niektórych mniejszych szkołach przy wyższym pensum grozi przewaga kadry zatrudnionej na niepełnym etacie. Bo dla nikogo nie ma wystarczającej liczby godzin. A tacy dochodzący, nie związani ze szkołą pedagodzy są mniejszym złem, ale nie wymarzonym atutem jakiejkolwiek placówki oświatowej.
Jak może być inaczej w kraju, w którym premier Tusk nie poświęcił ani zdania w żadnym ze swoich expose strategii edukacyjnej rządu? Taka strategia po prostu nie istnieje.
Czy nauczyciel polski pracuje za mało? Pomijając już fakt, że najbardziej zacietrzewione media zestawiając ich obciążenia z realiami innych krajów naginały dane, warto też spytać o warunki pracy. Czy nie dysponujący własnym gabinetem, stający wobec wciąż zbyt licznych (pomimo niżu) klas polski belfer jest rzeczywiście w tej samej sytuacji co jego francuski, niemiecki czy amerykański odpowiednik?
Ale jest też pytanie ważniejsze: czy nie chcemy mieć nauczycieli zadowolonych, dokształcających się, mających poczucie pewnego prestiżu? Obecna kampania pod tytułem: kosztujecie nas za dużo, z pewnością im tego prestiżu nie przydaje. Z tego punktu widzenia tak jak byłem na początku III RP za osłabieniem formalnych gwarancji dla zatrudnienia nauczyciela mianowanego (bo wtedy był czas na zmiany kadrowe), tak w realiach obecnych chciałbym aby był chroniony. Nauczyciel którego łatwo wyrzucić z pracy, może stać się popychadłem dla samych uczniów i ich rodziców.
Nie demonizuję obecnej młodzieży, choć jest odrobinę inna niż moi wspaniali uczniowie z przełomu lat 80. I 90.. Ale dużo czarniej widzę warunki zewnętrzne: społeczną atmosferę. Szkoła nie jest tylko po to aby pokazać różne dziedziny wiedzy. Ona powinna młodych ludzi wychowywać. A wychowanie to także, jak przykro by to nie brzmiało, minimum przymusu. To pokazanie, że życie w przyszłości, np. przy biurku w korporacji, nie będzie słodkie.
Z tego punktu widzenia patrząc, podziwiam polskich nauczycieli, bo trzymają się swojej pracy wbrew wszystkim, którzy próbują im ją popsuć i obrzydzić. Wciąż spotykam takich, którzy zachowali inwencję i entuzjazm. Życzę im wytrwałości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/142349-piotr-zaremba-dlaczego-bronie-polskich-nauczycieli-kilka-uwag-i-zyczenia-na-ich-swieto
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.