Wraz z syryjską bombą, która spadła na tureckie miasto Akçakale, świat obiegły informacje o nadchodzącej wielkimi krokami wojnie. Czy rozdrażniona Turcja obali Baszara al-Asada?
Recep Tayyip Erdoğan wielokrotnie ostrzegał Syrię, że Turcja „z całą stanowczością” odpowie na wszelkie zaczepki ze strony niesfornego sąsiada. Za każdym jednak razem słowa nie przeradzały się w czyny. Tak było między innymi po zestrzeleniu przez Syryjczyków tureckiego myśliwca, co było najpoważniejszym dotąd incydentem we wzajemnych relacjach. Ankara zareagowała z furią, dokonała odpowiednich przegrupowań armii, ale na tym się skończyło. To wszystko spowodowało, że sami Turcy przestali wierzyć w możliwość konfrontacji z reżimem w Damaszku.
Erdoğan tylko szczeka. Już nie raz ostrzegał Baszara, że kolejny incydent spotka się ze zdecydowaną odpowiedzią. I co? I nic z tego nie wyszło
– mówił mi Servet, z którym rozmawiałem na chwilę po tym, kiedy tureckie serwisy informacyjne obiegła wiadomość o zestrzelonym samolocie. Nic dziwnego zatem, że w wojnę mógł zwątpić sam Baszar al-Asad. Zwątpiła w nią też ta część społeczeństw państw arabskich, która liczyła na to, że Turcja poprowadzi wielką krucjatę przeciwko syryjskiemu tyranowi. Notowania premiera Erdoğana jako lidera świata muzułmańskiego odrobinę spadły. Niektórzy przestali go uważać za zdecydowanego polityka, który wszystkie swoje słowa zamienia na czyny.
Bomba, która 3 października spadła na przygraniczne miasto Akçakale, zabiła pięć osób, a kilka raniła, przelała czarę goryczy. Tym razem za gniewną retoryką Ankary podążyły konkretne decyzje. Armia dokonała kilku odwetowych ostrzałów, a parlament przegłosował prawo, które zezwala tureckim wojskom na działalność na terenie Syrii przez kolejny rok. Reakcje społeczeństwa były różne. Część popierała politykę rządu. Na forum internetowym jednej z wiodących tureckich gazet odnaleźć możemy wypowiedź Mehmeta, który pisze:
Zbombardowanie terytorium Turcji to akt wojny. Turcja ma prawo do odpowiedzi. Asad uniknął odpowiedzialności za zbyt wiele rzeczy i dalsze okazywanie słabości tylko bardziej go rozzuchwali.
Nie wszyscy jednak podzielają jego opinię. Już na drugi dzień od decyzji parlamentu, pod jego siedzibą miały miejsce demonstracje przeciwników wojny. Wśród uczestników protestu mogliśmy słyszeć hasła „Syryjczycy to nasi bracia” i „Nie chcemy wojny”. Wydaje się, że mimo poczynionych kroków, wojny nie chcą również władze tureckie.
Chcesz pokoju, szykuj wojnę
Ktoś, kto nie śledzi sytuacji na Bliskim Wschodzie od dłuższego czasu, mógłby oskarżyć władze tureckie o schizofrenię. Z jednej strony może się wydawać, że Turcja gotowa jest do zdecydowanej odpowiedzi. Z drugiej jednak coś zakłóca ten obraz. Już po głosowaniu w parlamencie tureccy politycy wysyłali niejasne komunikaty. Wicepremier Beşir Atalay mówił reporterom:
To nie jest mandat do rozpoczęcia wojny. To tylko krok, który ma na celu odstraszenie.
Również główny doradca premiera İbrahim Kalın „ćwierkał” na swoim Twitterze, że
Turcja nie ma żadnego interesu w wojnie z Syrią, ale jest zdolna do ochrony swych granic i weźmie odwet, jeśli będzie taka potrzeba. Polityczne i dyplomatyczne inicjatywy będą kontynuowane.
Wiadomość o decyzji parlamentu nie wywołała również szoku w tureckich mediach. Oczywiście gazety na bieżąco śledziły przebieg wydarzeń, informując o kolejnych incydentach, jednak sytuację można było uznać za relatywnie spokojną. Za przykład może służyć jedna z tureckich telewizji informacyjnych, która po przedstawieniu krótkiej rozmowy z ekspertem, nadawała reportaż z nadmorskiego kurortu Marmaris. Nic dziwnego. Dla Turków bowiem decyzja parlamentu nie jest żadną nowością. Takie samo „zezwolenie” zostało wydane armii na działanie na terytorium północnego Iraku, gdzie zmaga się ona z kurdyjskimi rebeliantami. Stąd też wzięły się analogie, które głosiły, że być może sytuacja ma się podobnie w przypadku Damaszku. Baszar al-Asad, w odwecie za krytykę turecką, pozwolił na aktywne działanie kurdyjskim rebeliantom z terytorium północnej Syrii. Turcy ogromnie obawiali się tego rodzaju posunięcia, gdyż oznaczałoby to otwarcie drugiego frontu ich odwiecznej batalii z Partią Pracujących Kurdystanu. Być może terroryści posunęli się w swych działaniach do tego stopnia, że władze w Ankarze uznały, że rozwiązanie z północnego Iraku należałoby przenieść na grunt północnej Syrii. Do tego potrzebny był jednak pretekst, który spadł wraz z bombą w Akçakale.
Względny spokój tureckich mediów jest burzony przez doniesienia o kolejnych bombach, które spadają na tureckie terytorium. Choć Turcja odpowiada na nie ostrzałami, zastanowienie może wzbudzić fakt, że wojna, mimo takich warunków, nie rozgorzała jeszcze na dobre. Czy oznacza to, że potężna Turcja boi się maleńkiej Syrii?
Ankara nie ma powodów, aby obawiać się o wynik militarnej konfrontacji z Damaszkiem. Potencjał jej armii znacznie przewyższa zasoby wojska syryjskiego. Nawet mimo braku poważniejszego zaangażowania ze strony sojuszników z NATO, bez wątpienia poradziłaby sobie z wojskami Asada. Problem Syrii polega jednak na czyn innym. Układ sojuszy oraz struktura religijna powoduje, że jest ona bliskowschodnią beczką prochu. Podpalenie lontu może spowodować eksplozję na ogromną skalę. Skutkiem Arabskiej Wiosny były przewartościowana w świecie arabskim. Regionalne potęgi stanęły do ukrytej walki o „rząd dusz”. Sunnicka Turcja, która od lat starała się odbudować swoje relacje z państwami bliskowschodnimi, lansowała model polityczny, oparty na połączeniu demokracji i islamu. Na przeciwległym biegunie stał szyicki Iran, który z Syrii i Iraku uczynił swych najbliższych sojuszników. Do pewnego momentu wydawało się, że Turcja bezwzględnie wygrywa ten wyścig. Arabskie rewolucje obalały kolejne rządy. Ci, którzy przychodzili na ich miejsce głosili, że Turcja jest krajem, na którym chcieliby się wzorować. Los jednak chciał, że Baszar al-Asad uparł się, że władzy nie odda. Świadom wsparcia Iranu doskonale się bawił, tłumiąc powstanie. Syryjski prezydent wie też, że Turcja wciąż ogromnie boi się wybuchu religijnej wojny między szyitami a sunnitami. Taka konfrontacja, jak powiedział niegdyś turecki prezydent, „cofnęłaby region do czasów średniowiecza”. Turcja, która do swojego rozwoju potrzebuje stabilnych bliskowschodnich gospodarek, nie może sobie na to pozwolić. W takiej sytuacji ostrożność Ankary wobec Damaszku rzeczywiście wydaje się być uzasadniona.
„Nowy ruch Asada”
Decyzja tureckiego parlamentu wywołała wiele szumu medialnego. Pojawiła się masa teorii, które próbowały wytłumaczyć takie posunięcie i prorokować, co nastąpi. Niektórzy powoływali się na wspomniany problem kurdyjski, byli też tacy, którzy twierdzili, że Turcja dokona koncentracji wojsk i będzie czekać na wynik wyborów w Stanach Zjednoczonych. Jedną z najciekawszych teorii przedstawił publicysta tureckiej gazety „Zaman” Orhan Miroğlu. Jego zdaniem bombardowanie Akçakale było „nowym ruchem” Asada, który chce umiędzynarodowić konflikt syryjski. Przekroczenie przez rebelię granic Syrii miałoby otworzyć bliskowschodnią puszkę Pandory. Syryjska wojna domowa nie byłaby już postrzegana jako powstanie przeciwko Asadowi, a jako konflikt etniczny między Turkami, Arabami i Kurdami. Ewentualny atak Turcji mógłby także zwiększyć zaangażowanie Rosji i Iranu. Baszar al-Asad być może jest bezwzględny, ale z pewnością nie bezmyślny. Możliwe, że bomba, która spadła na tureckie miasto, rzeczywiście nie była przypadkiem. Wydaje się, że tureccy politycy doskonale o tym wiedzą. W takiej sytuacji tym bardziej zrozumiała jest ich powściągliwość.
Aktualnie docierają do nas sprzeczne informacje. Z jednego z raportów możemy dowiedzieć się, że w odpowiedzi na decyzję tureckiego parlamentu Damaszek nakazał, aby syryjskie samoloty nie zbliżały się do granicy tureckiej na odległość bliższą niż 10 kilometrów. Jakby al-Asad rzeczywiście wystraszył się konsekwencji, które mogą dla niego wyniknąć z użycia siły przez Turków. Bomby raz po raz spadające na terytorium Turcji mówią jednak same za siebie. Tego typu trudne do interpretacji zagrania są zresztą charakterystyczne dla regionu. Nikt chyba nie opanował gry pozorów lepiej niż państwa bliskowschodnie. Czy obecna dziwna wojna jest preludium do prawdziwej konfrontacji turecko-syryjskiej? Nie należy mieć co do tego pewności. Turcja nie pali się bowiem do konfliktu z sąsiadem. Nie można jednak również tego wykluczyć. Tureccy liderzy nie raz już udowodnili, że odpowiednio zmotywowani, również potrafią być bezwzględni. Recep Tayyip Erdoğan powiedział ostatnio:
Nie jesteśmy miłośnikami wojny, ale nie jesteśmy też od niej daleko.
Poniekąd miał rację. Od wojny turecko-syryjskiej dzieli nas jakieś 10 kilometrów.
Karol Wasilewski
Autor jest absolwentem studiów pierwszego stopnia w Instytucie Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego. Aktualnie studiuje na II roku studiów II stopnia w ISM UW na specjalizacja "dyplomacja współczesna". Jest redaktorem naczelnym Przeglądu Spraw Międzynarodowych Notabene oraz szefem działu Bliski Wschód Portalu Spraw Zagranicznych. Pasją, bez której nie wyobraża sobie życia, jest Turcja. Ze względu na przelotny romans z Brazylią i Meksykiem, okazjonalnie pisze również o Ameryce Łacińskiej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/141908-dziwna-wojna-czy-rozdrazniona-turcja-obali-baszara-al-asada
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.