[Felieton ukazał się w środowym wydaniu dziennika "Fakt"].
Sięganie po dawne obietnice wyborcze premiera może być bardzo frustrujące. Warto to jednak robić, bo w liczbie złamanych przyrzeczeń Donald Tusk wyprzedził już chyba wszystkich swoich konkurentów.
Jedną ze szczególnie hołubionych przez lidera Platformy obietnic było tak zwane tanie państwo. Chodziło o to, aby aparat biurokratyczny nie rozrastał się bez granic i nie żerował na pieniądzach podatników. Dochodziły do tego także inne, czysto już efekciarskie obietnice, jak choćby ta, że w swoich podróżach między Warszawą a Sopotem premier będzie korzystał z połączeń rejsowych. Tak się oczywiście nie stało, a rządowy samolot latał z szefem rządu praktycznie co tydzień.
To jednak pikuś w porównaniu z rozdęciem administracji. Jej rozmiary i koszty działania podliczyła niedawno Fundacja Republikańska, konstruując imponującą Mapę Wydatków Państwa, która w graficznej formie pokazuje, na co idą nasze pieniądze (można ją znaleźć na www.mapawydatkow.pl). Wnioski są mało optymistyczne. W okresie światłych rządów Jedynie Słusznej Partii zatrudnienie w administracji centralnej wzrosło o nieco ponad 16,5 tys. osób (o 19 tys. uwzględniając także umowy zlecenia i o dzieło). Musiały zatem również wzrosnąć wydatki. I faktycznie – aż o 10,6 mld złotych. Jak wylicza Fundacja Republikańska, oznacza to, że przeciętny podatnik rocznie płaci na administrację 1034 zł.
No dobrze – powie ktoś – administracja nie może być przecież mikroskopijna, bo musi się zajmować wieloma sprawami. Może i tak, ale w takim razie skąd brały się obietnice? Donald Tusk zapowiadał działania, o których wiedział, że są nie do zrealizowania? Jeżeli tak było, to znaczy, że świadomie wprowadzał wyborców w błąd. Tak źle o premierze myśleć nie wypada, może więc było inaczej? Może premier nie zdawał sobie sprawy przed objęciem władzy, o ile naprawdę da się zredukować administrację? A gdy już objął rządy, ujrzał, że nie tylko nie da się jej zredukować, ale przeciwnie – trzeba ją jeszcze troszkę powiększyć. Tylko że to by oznaczało, iż Donald Tusk był raczej średnio przygotowany do rządzenia. I tak źle, i tak niedobrze.
Zatem może przynajmniej skutki są pozytywne? Ludziom żyje się z administracją łatwiej, a przedsiębiorcy mają lżej? Niestety – także pudło. Bank Światowy prowadzi ranking „Doing Business”, który podsumowuje łatwość prowadzenia interesów w krajach świata. Na ocenę składają się takie czynniki jak łatwość założenia biznesu, uzyskanie pozwolenia na budowę czy płacenie podatków. Gdzież zatem w tym prestiżowym rankingu jest Polska ze swoimi dodatkowymi niemal 20 tysiącami urzędników? Otóż w roku 2012 jesteśmy na miejscu 62. Wyprzedzają nas takie państwa jak Panama, Samoa, Bułgaria, Oman, Rwanda, o Szwajcarii, Litwie czy Wielkiej Brytanii nie mówiąc. W stosunku do roku 2011 spadliśmy o trzy miejsca. Za ten spadek zapłaciliśmy – przypominam wszystkim, którzy w kolejnym roku odprowadzą wyższe podatki – po ponad tysiąc złotych od podatkowego łebka.
Jeśli są państwo ciekawi, kto zatrudnił sobie najwięcej nowych, niezbędnych urzędników, to służę informacjami ze wspomnianego raportu. Absolutny rekord pobiło – jakże by inaczej – Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Jest w końcu od tego, żeby dawać pracę. Tam zatrudniono w ciągu czterech lat 3450 nowych urzędników. Na drugim miejscu są MSW i Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji (traktowane łącznie, bo do niedawna były jednym urzędem): 3111 osób. Cyfryzacja, jak wiadomo, leży i kwiczy. Na trzecim miejscu Ministerstwo Transportu: 1522 nowych urzędasów. Efekty możemy docenić, wlokąc się nie dokończonymi odcinkami poszatkowanych autostrad.
By żyło się lepiej. Wszystkim. A urzędnikom w szczególności.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/141608-lukasz-warzecha-20-tysiecy-nowych-urzedasow-czyli-tanie-panstwo-tuska-sieganie-po-dawne-obietnice-wyborcze-premiera-moze-byc-bardzo-frustrujace