Państwo Korbońscy wracają do Polski. To bohaterowie mojej młodości. "Trzymała kciuki za wszystko, co Lech Kaczyński robił"

Trumny ze szczątkami Stefana i Zofii Korbońskich wystawiono w kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej stołecznej Katedry Polowej Wojska Polskiego. PAP/Tomasz Gzell
Trumny ze szczątkami Stefana i Zofii Korbońskich wystawiono w kaplicy Matki Boskiej Ostrobramskiej stołecznej Katedry Polowej Wojska Polskiego. PAP/Tomasz Gzell

W poniedziałek 1 października o godzinie 11 w warszawskiej Katedrze Polowej na Długiej będziemy jeszcze raz żegnać Zofię i Stefana Korbońskich. Kilka godzin później ich doczesne szczątki spoczną w Świątyni Opatrzności Bożej.

Dla mnie Stefan Korboński to jeden z bohaterów mojej młodości. Z jego książek wydawanych poza cenzurą ja i moi koledzy uczyliśmy się w latach 80. polskiej historii. „Polskie państwo podziemne” to klarowny podręcznik dziejów tego fenomenu na skalę światową. Korboński wojenny szef Walki Cywilnej, a pod koniec wojny delegat rządu na kraj, miał szczególny tytuł aby go pisać.

Z kolei „W imieniu Rzeczpospolitej” i „W imieniu Kremla” to napisane piękną polszczyzną wspomnienia: pierwsze z lat wojny, drugie z krótkiego okresu powojennego, gdy mecenas Korboński usiłował jeszcze powstrzymać ekspansję komunizmu razem ze Stanisławem Mikołajczykiem. Żywy język, barwne anegdoty, mało kto przybliżył nam tak bardzo tamte czasy. A w tych książkach jest coś jeszcze: jakaś szczególna sympatia do ówczesnych Polaków, zrozumienie dla ich tragedii, docenienie ich sił żywotnych, ukazanie poprzez drobne obserwacje, jak ów duch przekory, obecny także wśród mas, wśród ludzi biednych, w świecie studniowatych warszawskich podwórek, pomagał przetrwać i bić się o swoje.

Korboński to ludowiec, reprezentant tradycji lewicowej i demokratycznej, trochę przesłoniętej przez dwie, skądinąd szacowne trumny: Dmowskiego i Piłudskiego. Z tych pozycji walczył nie tylko z Niemcami, także i z komunistami. To równocześnie klasyczny typ przedwojennego inteligenta, choć o ludowym pochodzeniu,. Komunistyczne gazety opisywały go jako najbardziej eleganckiego posła na Sejm Ustawodawczy, wybranego w roku 1947, a zarazem działacze PPR mówili o nim z nienawiścią, że drażni ich wędrując z laseczką po Marszałkowskiej, albo jeżdżąc kolejką do Leśnej Podkowy.

Warto o tej tradycji pamiętać, ja myślę o niej szczególnie ciepło. Po swojej ucieczce z Polski
w październiku 1947 roku (mija właśnie jej 65 rocznica), Korboński stał się naturalnie stroną emigracyjnych swarów. Z jednej strony wojował ze „starą” emigracją”, która miała mu, tak jak
Mikołajczykowi za złe eksperyment z wejściem do komunistycznego w większości Sejmu i rządu.

Z drugiej skłócił się z samym Mikołajczykiem, do którego miał moc pretensji. Podjął współpracę z Amerykanami, zdaniem niektórych emigrantów nazbyt bliską.

Równocześnie warto pamiętać i to, że obserwował z uwagą to co dzieje się w Polsce, kibicował „Solidarności” wspierał ją wraz z żoną na falach Wolnej Europy. W jednej ze swych emigracyjnych książek polemizował ostro z oskarżeniami Polaków o niepomaganie Żydom w czasie wojny. Pisał z goryczą: Duńczycy mieli 6 tysięcy Żydów, my kilka milionów, ale porównuje się nas z Duńczykami.

Było to tym cenniejsze, że, powtórzmy, Korboński to polski lewicowiec, u którego nie dopatrzymy
się choćby grama narodowych uprzedzeń. Dzielny mecenas zmarł w kwietniu 1989. Nie doczekał więc końca PRL.

Dla mnie był tylko mitem. Miałem jednak to szczęście, że w roku 1997 spotkałem jego żonę,
Zofię, podczas jej wizyty w Polsce. Zrobiłem z nią wtedy wywiad dla „Życia”. Rozmawialiśmy z panią wówczas 82-letnią, w mieszkanku na Saskiej Kępie, gdzie nocowała u kogoś z rodziny.

Spotkałem filigranową, subtelną, ciekawą świata osobę, która zaskakująco precyzyjnie opisywała życie polityczne w Polsce. Instynktowną antykomunistkę, a równocześnie mającą dla Polaków same sensowne rady. Na dokładkę zrozumiałem, skąd u Stefana tyle miłości do „Zosi”, której poświęcił tak wiele stron swoich wspomnieniowych książek. Ta dwójka musiała się dobrze rozumieć. Są takie pary na całe życie.

W roku 2006 towarzysząc Lechowi Kaczyńskiemu w amerykańskiej wizycie byłem pod
waszyngtońskim domkiem pani Zofii. Spotkanie odbywało się w środku, więc jej już nie widziałem.
Ale wiem, że ona zakochała się wtedy w Lechu Kaczyńskim. Uważała go od początku za swego prezydenta, trzymała kciuki za wszystko co robił w Polsce. I nieprzypadkowo, bo nazywający się żartobliwie ostatnim polskim socjalistą, ten polityk dobrze rozumiał jej żarliwy patriotyzm powiązany ze społeczną wrażliwością. A ona dobrze rozumiała jego.

Pewna żona polskiego dyplomaty opowiadała mi, że pani Zofia przeżyła Smoleńsk jak osobistą tragedię. Gasła w oczach. Zmarła cztery miesiące później, w imponującym wieku 95 lat. I zapewne pierwsze co zrobiła, to połączyła się z mężem.

Odmówmy za nich oboje Wieczne Odpoczywanie…

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.