Chicagowska bajka strajkujących nauczycieli. Postanowili nie kończyć strajku

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. sxc.hu
fot. sxc.hu

Nauczyciele-związkowcy w Chicago chcą „więcej czasu” na zastanowienie. Zastanowienie 29 tys. ludzi, którego skutki (chaos i niepokój, stracony czas i godziny pracy) odczuje ponad 350 tys.uczniów i ich rodzin.

Jeśliby szukać imienia dla słowa „arogancja”, to dzisiaj w Chicago nazywa się CTU czyli związek zawodowy nauczycieli miasta Chicago. Choć negocjatorzy osiągnęli porozumienie z miejscowym zarządem szkół publicznych (CPS) w sobotę, blisko 800 delegatów CTU nie zatwierdziło go – jak spodziewali się wszyscy – w niedzielę.

Dodatkowo, lekką ręką przedłużyli trwający od zeszłego poniedziałku strajk wszystkich szkół publicznych w mieście. I to nie o jeden dzień, ale o co najmniej dwa dni. A wszystko dlatego, że potrzebują więcej czasu na ocenę warunków kompromisu z CPS. Jakby było go za mało w czasie trwających od listopada zeszłego roku (sic!) negocjacji. Strajk trwa pomimo uzgodnienia podwyżek (7 proc. w trzy lata, bez względu na stan budżetu). Głównym punktem sporu są system oceny nauczycieli oraz prawo do przyjmowania na ewentualne wakaty, w pierwszej kolejności zwolnionych wcześniej nauczycieli.

CTU skupia 90 proc. nauczycieli szkół publicznych i doprowadziło do pierwszego od ćwierćwiecza strajku (szkoły prywatne pracują normalnie). Ale w miarę trwania strajku, związkowcy zaczęli wykazywać się coraz większą pewnością siebie. Choć wszyscy spodziewali się, że po tygodniu przerwa w pracy zakończy się formalnie w niedzielę, to jak oświadczyła szefowa CTU Karen Lewis, nauczyciele-związkowcy chcą więcej czasu na rozważenie propozycji, bo to „walka o duszę całego systemu publicznej edukacji”.

Wyraźnie zdegustowany jest burmistrz Chicago Rahm Emanuel, który polecił miejskim prawnikom skierowanie sprawy do sądu, aby ten… nakazał nauczycielom powrót do klas. Opiera się na prawie stanu Illinois, które zakazuje prowadzenia strajku nauczycieli w sprawach dotyczących zwolnień i oceny ich pracy. „Ten strajk nie był koniecznością, ale wyborem. Tak samo jego zakończenie jest wyborem, bardzo złym wyborem dla naszych dzieci” napisał w oświadczeniu burmistrz. Nalega, żeby – jak przez miesiące – można negocjować szczegóły, kiedy uczniowie są w klasach. Dla Emanuela uczniowie „stali się pionkami” w rozgrywkach działaczy związkowych i chce, aby sąd – w trosce o zdrowie i bezpieczeństwo uczniów – zmusił nauczycieli do powrotu do szkół.

Strajk szkół w Chicago to dla ponad 350 tysięcy uczniów i ich opiekunów prawdziwy koszmar. Wielu z rodziców – a jestem jednych z nich – ma wielkie problem: co zrobić z dziećmi w czasie godzin pracy. W 7-milionowym mieście działa tylko 147 szkół, w których personel nie będący członkami związku oraz pracownicy etatowi CPS prowadzą opiekę zastępczą – żadnej nauki, tylko rekreacja i posiłki do 14.30. Reszta rodziców albo zwalnia się z pracy, albo wynajmuje opiekę za pieniądze. Są nawet przypadki - zwłaszcza wśród wielodzietnych, biedniejszych rodzin, w których rodzice tracą pracę, bo nie mają z kim zostawić młodszych dzieci.

O ile – według sondaży – nawet połowa mieszkańców popierała strajk na początku, to po decyzji o przedłużeniu protestu, opinia publiczna może skierować się przeciw nauczycielom. Wszyscy może uwierzyliby w to, że zależy im „na dobru naszych dzieci”, gdyby nie kilka faktów. Przeciętny zarobek chicagowskiego nauczyciela (znacznie zawyżony przez sięgające nawet 200 tys. dolarów pensje związkowych bossów) to 76 tys. dolarów rocznie bez dodatków (jedne z najwyższych krajów),podczas gdy przeciętny mieszkaniec zarabia jakieś 46 tys. Domaganie się kilkuprocentowej podwyżki ocznie w czasach kryzysu, gdy miasto tnie wszelkie koszty jest uważane za przesadę. Tym bardziej, że dzieje się to pomimo faktu, że deficyt w wydatkach na szkoły publiczne wynosi tylko w tym roku szkolnym już 600 mln dolarów. Już teraz wiadomo, że aby zasypać dziurę w budżecie trzeba będzie maksymalnie podnieść główne źródło dochodu miasta – podatek od nieruchomości. A dodatkowo poziom nauczania w większości szkół CPS nie jest najwyższy.

Strajk chicagowskich nauczycieli pokazuje znacznie głębszy problem – związków zawodowych skupiających pracowników administracji federalnej, stanowej oraz samorządowej. Stały się one we współczesnej Ameryce brutalnie grającą grupą interesu. Dysponując składkami swoich członków oraz ich czasem, związki stały się armią wyborczą Partii Demokratycznej. Dzięki ogromnym sumom płaconym w formie datków na kampanię oraz armii zwolenników, związki są w stanie wpływać na to, którzy kandydaci wygrywają wybory. Następnie siadają z nimi do stołu negocjacyjnego. I prawie zawsze wygrywają wszystko, co chcą, strasząc odebraniem poparcia w trakcie reelekcji.

To uzależnienie próbował zerwać burmistrz Emanuel – Demokrata, swego czasu prawa ręka prezydenta Baracka Obamy. Kierowała nim konieczność – budżet Chicago zmaga się z wielkim deficytem i bez cięć, miastu w perspektywie kilku lat grozić może załamanie finansowe. A że nie są to strachy na Lachy świadczy fakt, że w tym roku w USA już trzy miasta liczące od stu do trzystu tysięcy mieszkańców ogłosiły niewypłacalność i kontrolę nad ich finansami przejął sąd. Związkowcy CTU zdają się tym wcale nie przejmować, sprzedając podczas ulicznych demonstracji organizowanych każdego dnia strajku, że „nie chodzi o pieniądze i przywileje” dla nich, ale „dobro dzieci”. Po niedzielnej decyzji przedłużającej strajk o co najmniej kolejne dwa dni – bez oglądania się na kogokolwiek czy cokolwiek – w tę bajkę uwierzy pewnie mniej ludzi.

Paweł Burdzy z Chicago

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych