Senator Jan Filip Libicki był łaskaw przypisać mi twierdzenie, którego nie wypowiedziałem ani nie napisałem. W typowej dla siebie poetyce działacz PO napisał, że nawet publicysta życzliwy PiS (czyli ja) przewiduje, że Jarosław Kaczyński nie wytrzyma i wróci do swojej ulubionej stylistyki – smoleńskiej.
Nie przywiązuję do słów blogowego Palikota bis szczególnej wagi, ale znam naturę Internetu. Wystarczy, że jedna osoba przypisze drugiej jakąś wypowiedź, a natychmiast inni nie sprawdzając, powtarzają, polemizują, albo przytakują. Tekst zaczyna żyć własnym życiem. W moim przypadku słowa włożone mi w usta bywały już przedmiotem tasiemcowych dyskusji: dlaczego to powiedziałem.
Powtórzę więc raz jeszcze: to nie moja myśl.
Libicki ewidentnie pomylił mnie z Łukaszem Warzechą, który komentując w „Rzeczpospolitej” tak zwane expose prezesa PiS, wyraził przypuszczenie, że może nie minąć trzy miesiące, a polityk wróci do starych nawyków. Przy tym senator błędnie zacytował także i jego. Warzecha nie łączył owego zagrożenia ze Smoleńskiem.
I słusznie. Przypomnijmy, że na przykład wpadka Kaczyńskiego z kampanii 2011, zdaniem niektórych ważna dla wyników ostatnich wyborów, dotyczyła zupełnie czegoś innego. Uwagi o kanclerz Merkel nijak się nie łączyły ze smoleńską tragedią.
Uwagi o Smoleńsku jako czynniku kształtującym polską politykę są z reguły tak banalne i przekłamane, że nawet w tekście Libickiego robią wrażenie przygnębiające. To ustawicznie egzaminowanie PiS i jego lidera z tego, czy jeszcze zajmuje się zamiecioną pod dywan tragedią, stanie się jeszcze kiedyś, głęboko w to wierzę, powodem rzetelnego rozrachunku. A ci co dziś egzaminują, zostaną ocenieni jako skompromitowani. Pisałem kiedyś o nikczemnej uldze polskich elit i w pełni to podtrzymuję.
Dylemat, czy zajmować się Smoleńskiem (czyli dochować wierności tym, co tam zginęli), czy pisać programy ważne dla polskiego państwa i społeczeństwa, to dylemat pozorny: z cyklu myć ręce i nogi. Trzeba robić jedno i drugie, więcej powinni to robić wszyscy, nie tylko PiS (to oczywiście postulat utopijny). Mogę mieć zastrzeżenia do tego czy innego twierdzenia Antoniego Macierewicza, który przesądzając o tym co nie przesądzone, i nawet dobrze nie zbadane, robi zamiataczom pod dywan prezent. Ale to nie ma nic wspólnego z absurdalnym pytaniem: czy zajmować się Smoleńskiem.
Inną sprawą jest globalna ocena PiS-owskiej strategii i taktyki. Tak się składa, że w poniedziałek ukazuje się w „Uważam Rze” mój tekst na ten temat pod tytułem „Plan Kaczyńskiego”. Pytam w nim, czy prezes PiS ma rzeczywiście scenariusz dojścia do władzy. Pytam dokładnie w momencie, gdy nawet prorządowi komentatorzy piszą dobitnie o społecznym zmęczeniu epoką Tuska.
Wynika to z afery Amber Gold, ale nie tylko. Polecam na przykład analizę Piotra Gursztyna na rp.pl (i w papierowej „Rzeczpospolitej”) na temat szkód jakie obozowi władzy wyrządza mieszanina arogancji i narcyzmu obecnego ministra finansów.
Czy PiS odpowiada na to klarownym planem? Nie i o to akurat nie mam pretensji. Trudno napisać taki plan lata przed wyborami. Zgadzam się, że do pewnego momentu rozsądną postawą opozycji było raczej czekanie.
Z tej perspektywy patrząc, mylą się ci, którzy przypisują Kaczyńskiemu kompletną wizję powrotu do władzy wedle modelu węgierskiego. To po prostu niemożliwe. Inna sprawa jednak, że za wiele posunięć i zaniechań prawicowej opozycji jest efektem kompletnego chaosu.
Sam Kaczyński podejrzewany przez przyjaciół i wrogów, że rozgrywa partię szachów, ulega kolejnym rozmówcom, improwizuje i eksperymentuje. Chciałby pozyskać kolejne środowiska i nawet próbuje to robić, ale pada ofiarą: logiki sytuacji, a czasem własnych nawyków.
Twórcom jego PR-owskiej polityki trafiają się ruchy trafne i zręczne – z widowiskową konferencją ekonomistów na czele. Ale zdarzają się też przypadki przewracania się o własną nogę. Pomysł angażowania się w akcję zgłaszania ponadpartyjnego premiera sam w sobie jest dyskusyjny – w interesie głównej partii opozycyjnej byłoby promowanie samego Kaczyńskiego jako przyszłego szefa rządu. Ale jeśli już ma to mieć jakiś sens, to przecież tylko pod warunkiem posiadania silnego kandydata.
Tymczasem można odnieść wrażenie, że PiS takiego kandydata dopiero szuka. Ci którzy się pojawiali, także w naszych informacjach – profesor Piotr Gliński czy Jerzy Kropiwnicki – ostatecznie się nie zgodzili. Szczęście, że Solidarna Polska kandydaturą Tadeusza Cymańskiego wygrywa konkurs na polityczną operetkę.
A są też pytania nie dotyczące samego PR-u. Czy strategia akompaniowania „Solidarności” we wszystkich, najbardziej roszczeniowych protestach wzmocni czy osłabi prawicową opozycję? Czy racji nie mają ci, którzy z kryzysem kojarzą raczej
konieczność oszczędzania pieniędzy niż ich wydawania? A jest też wątpliwość taktyczna: czy partia dymiąca na ulicach ma szanse przekonania do siebie większości Polaków. Czy nie poszukają oni po raz kolejny ratunku pod skrzydłami
Platformy, nie uznają jej za bezpieczniejszej i bardziej wiarygodnej, przy całym zgraniu i zużyciu Tuska.
Takie pytania warto prawicowej opozycji stawiać. Za często są one – taka jest poetyka dzisiejszego życia politycznego - zagłuszane rozgłośnym „sto lat”, które rozlega się przy najmniejszej próbie dyskusji. To „sto lat” dobiega nie tylko z grona partyjnych PiS-owców, ale także zaprzyjaźnionych intelektualistów i dziennikarzy.
Ale to nie ma nic wspólnego z zakłamaną pseudodebatą o rzekomym zaczadzeniu
Smoleńskiem. Na temat tej katastrofy mówi się dziś za mało, nie za dużo, a zaczadzony swoimi personalnymi urazami senator Libicki jest ostatnią osobą, z którą chciałbym się w tej sprawie wymieniać myślami.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/140322-o-smolensku-mowi-sie-dzis-za-malo-nie-za-duzo-ci-ktorzy-twierdza-inaczej-powielaja-banalny-schemat-schemat-nikczemny