Dwa mordercze totalitaryzmy rzuciły się na Polskę. 1 września 1939 r. niemiecki, 17 - bolszewicki. PORUSZAJĄCE WSPOMNIENIA

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Fragmenty książki "Mówiąc o milczeniu" - Krzysztofa Bik-Jurkow, wydawnictwo STUDIO KSIĄŻKI

Publikację można nabyć:

Wydawnictwo. STUDIO KSIAŻKI

ul. Jagiełły 44, Tarnów

tel. 14 626 70 26, 509 326 550

www.studioksiazki.com.pl

 

***

Skostniała ziemia

Henryk Słomka-Narożański

Dla mnie ogromnym przeżyciem są wyprawy, delegacje na Wschód do miasta partnerskiego Kotłas – mówi wiceprezydent Henryk Słomka-Narożański.

Dojazd jest bardzo trudny. Z Polski podróżuje się trzema samolotami a ostatni etap podróży trzeba pokonać taborem kilkudziesięcioletnim, lądując na lotniskach z płyt drogowych. Tereny z lotu ptaka budzą może nie tyle grozę, co dreszcz emocji; rdzawa ziemia, pocięta paskami jezior, rzek, porośnięta nieprzebranymi lasami, częściej skuta lodem niż tryskająca życiem, nie wydaje się być przyjazną dla ludzi i nie jest.

 

W Kotłasie pozostały dwa cmentarze, gdzie leżą nasi rodacy. To nie są takie cmentarze jak u nas, lecz miejsca zarośnięte lasem. Tubylcy wiedzą, że ludzie zostali tam pochowani. Podczas ostatniej wizyty zaproponowano nam, z czego byliśmy później bardzo dumni, postawienie krzyża na kolejnych mogiłach, w głębi tajgi. To był 27, 28 października, pierwsze mrozy, pojechaliśmy samochodem a później specjalnym pojazdem na gąsienicach. Dotarliśmy w nocy nad jezioro i przenocowaliśmy w chacie, gdzie zatrzymują się nieliczni turyści, czasem myśliwi. Rano poszliśmy kilometr dalej, nie było śladu pochówku, ale właściciel chałupy wyjaśnił nam, wiedząc od swoich rodziców, że w tym miejscu stał obóz.

Tak dotarliśmy do osady Wierjużskoje Oziero. 1 marca 2010 r. minęło 70 lat od czasu, gdy do tego obozu dotarło 777. Polaków. Wcześniej przywieziono ich pociągiem i gnano przez 10 dni w 30., 40. stopniowym mrozie na polanę z barakami i oni przez ponad półtora roku tu mieszkali i umierali. Chowano ich w lesie. Widać było, że temu człowiekowi sumienie nie daje spokoju, a może odezwało się w nim człowieczeństwo, w każdym razie, w ubiegłym roku zawiadomił władze, księdza prawosławnego i doprowadził do tego, że postawiono krzyż prawosławny. \

Zależało mu jednak na tym, by stanął też krzyż katolicki i żeby ziemię poświęcił ksiądz katolicki. Gdy dowiedział się, że jesteśmy z Polski, ściągnął nas na to miejsce i zaproponował, żebyśmy wkopali przygotowany przez niego krzyż, teraz, jesienią, po to, by móc w marcu, gdy ziemia jest zamarznięta i nie ma szans wbicia łopaty, odprawić uroczystości. Osadziliśmy 3 metrowy krzyż, zabezpieczyliśmy go kamieniami. Kilku Rosjan miało łzy w oczach. Zakończyła się batalia o to, by miejsce zostało zaznaczone. 1 marca 2010 r. w 70. rocznicę przybycia Polaków do osady Wierjużskoje Oziero modlono się pod nowym krzyżem.

Konsulat próbuje odkryć miejsca pochówku Polaków, podjęto się jednak bardzo trudnego zadania, bo takich miejsc jest dużo. Chcąc udokumentować obozy, cmentarze, trzeba znaleźć świadków. – Ludzie w napotkanych siołach nie chcą mówić, boją się. Do otwarcia archiwów konieczne są pozwolenia. Uruchamia się, nie zawsze z dobrym skutkiem, bardzo długą procedurę. Coś się jednak zmienia. Prości ludzi, którzy żyją walcząc o przetrwanie, pamiętają o tym, że ich najbliżsi także ginęli w tajdze a zginęło ich dużo więcej niż Polaków, więc przełamują opory i wskazują mogiły, z reguły są to potomkowie zesłańców, którzy tu założyli rodziny, następne pokolenia nie odczuwają więzi z Polakami. Młodzi marzą o tym, by wyjechać do Moskwy czy Sankt Petersburga, bo tam można się jakoś urządzić, można świat zobaczyć, lepiej żyć – dodaje Henryk Słomka.

 

Raport konsula

W 70. rocznicę Deportacji Polaków w głąb ZSRR z terenów II RP, zajętych przez Armię Czerwoną Konsul Generalny RP w Sankt Petersburgu, Jarosław Drozd wskazał miejsca pamięci: krzyż na cmentarzu Makaricha w Kotłasie (1995 r.), krzyż na cmentarzu na Zaowrażie w Kotłasie (1995 r.), krzyż w miejscowości Rocziegda oraz na pobliskim polskim cmentarzu (1996 r.), polskie mogiły na cmentarzu w Priwodino, w pobliżu Kotłasu (1940 r.), krzyż w miejscowości Sosnowaja (były spec-posiołek Kriesty, rejon Wierchniaja Tojma 2008 r.), krzyż we wsi Rossochy (były specposiołek Rossochy, rejon Szenkursk,

01.06.2009 r.), cmentarz polski byłego specposiołka Jeżma (rejon Pinega 1940-1942 r.), cmentarz polski specposiołka Werjużskoje Oziero, w rejonie Ustjańskim (2009 r.), pomnik pamięci Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w miejscowości Jercewo (rejon Konosza) – ustanowiony 13.09.2009 r. Konsulat Generalny RP w Sankt Petersburgu od lat otacza opieką polskie miejsca pamięci w północno-zachodniej Rosji.

W I poł. lat 90. znaczącą rolę w tym dziele odegrał Konsul Generalny RP, śp. Zdzisław Nowicki. Od 2008 r. Konsulat Generalny RP w Sankt Petersburgu realizuje program edukacyjno-badawczy: „Losy Polaków na północy Rosji”. Konsulat gromadzi materiały, przeprowadzane są wywiady z osobami polskiego pochodzenia. Wiedzę na ten temat upowszechnia się poprzez spotkania, konferencje i publikacje.

– Jednak jest to przysłowiowa „kropla w morzu” wobec ilości zapomnianych i nieodnalezionych polskich mogił

- zaznacza konsul Jarosław Drozd. Tylko do obwodu archangielskiego, trafiło ponad 55 tysięcy deportowanych po 1939 r. Polaków. Osadzono ich w 138 specjalnych osadach (spiecposiołkach), nadzorowanych przez NKWD. Niemal przy każdej osadzie powstał polski cmentarz, gdyż ze względu na trudne warunki bytu, surowy klimat i obowiązek ciężkiej pracy przy niedostatecznym wyżywieniu śmiertelność w polskich „spiecposiołkach” była wysoka. Polskie cmentarze mogą obejmować kilka mogił, ale są też takie, na których spoczywa od kilkudziesięciu do 100. i więcej osób. Przypuszczalnie w obwodzie archangielskim znajduje się ponad 100 cmentarzy polskich zesłańców, jednak dotychczas znikoma ilość cmentarzy jest odpowiednio zabezpieczona, odnowiona, oznaczona i udokumentowana. Położenie wielu cmentarzy staję się coraz trudniejsze do określenia, gdyż świadkowie tych wydarzeń odchodzą, mogiły i krzyże zacierają się, giną w archangielskiej tajdze, a przymusowo kolonizowana niedostępna i surowa rosyjska północ stopniowo się wyludnia. Czasem myśliwy natrafi w lesie na spróchniałe krzyże z łacińskimi literami, czasem na prośbę byłych zesłańców lub ich krewnych ktoś odnajdzie i zaopiekuje się zapomnianym cmentarzem. Tak było w przypadku polskiego cmentarza we wsi Sosnowaja (rejon Wierchniaja Tojma, obwód archangielski), gdzie pochowanych jest ponad 70. Polaków deportowanych 10 lutego 1940 r. do spiecposiołka Kriesty (tak nazywała się polska osada specjalna).

Mieszkający obecnie w Anglii Pan Leszek Gliniecki (deportowany do osady Kriesty wraz z rodziną 10.02.1940 r.) zwrócił się do Konsulatu Generalnego RP w Sankt Petersburgu i do organizacji „Sumienie” z prośbą o pomoc w odnalezieniu miejsca spoczynku jego rodzeństwa, bliźniąt: Jacka i Marii, zmarłych w Kriestach 30.04.1940 r. Dzięki zaangażowaniu nauczycieli i uczniów ze szkoły w pobliskiej Sojdze udało się odnaleźć cmentarz, na nim pochowanych jest ok. 70 osób. Rosyjska młodzież przygotowała koncepcję odnowienia polskiego cmentarza, projekt zajął 2. miejsce w etapie obwodowym konkursu „Ja – obywatel Rosji”, uzyskując środki na jego realizację. Uczniowie szkoły w Sojdze pod przewodnictwem nauczycieli uporządkowali teren cmentarza byłego spiecposiołka Kriesty, ogrodzili cmentarz i ufundowali krzyż. Uroczyste otwarcie i poświęcenie odnowionego cmentarza odbyło się w dn. 30.10.2008 r., w ramach obchodzonego w Rosji „Dnia Pamięci Ofiar Represji Politycznych”.

Tarnów ma w tym dziele swój udział. W lipcu 2009 r. uczniowie i nauczyciele z VI Liceum Ogólnokształcącego w Tarnowie odwiedzili miejsca pamięci w Kotłasie oraz polski cmentarz we wsi Sosnowaja. Przyjęci zostali przez młodzież ze szkoły w Sojdzie, według wiedzy konsulatu utrzymują między sobą kontakt i planują wspólne przedsięwzięcia. W dniu 1 czerwca 2009 r. we wsi Rossochy (rejon Szenkurs, obwód archangielski) polska rodzina Garboś ustawiła krzyż z tablicą pamięci o swoich bliskich i wszystkich Polakach pochowanych na cmentarzu w Rossochach. Mieczysław Garboś przybył po ponad 60. latach na grób bliskich, przyjechał z synem, synową i wnukiem.

Wszystkim ludziom dobrej woli w Rosji, mającym świadomość niedostatecznej wiedzy społeczeństwa rosyjskiego na temat polskiej martyrologii, którzy nie byli obojętni wobec zapomnianych polskich mogił, i uznali za swoją powinność oddać część zmarłym, wszystkim tym, którzy rozumieją przeszłość i budują wspólną, rozumną polsko-rosyjską przyszłość, Jarosław Drozd przekazał podziękowania i wyrazy największego szacunku.

 

***

Czterej w obronie Ojczyzny

Bracia Sakowie: Stanisław, Roman, Edward i Leon.

 

Idą. Rozmawiają. Młodzi. Postawni. Eleganccy jak świat, z którego na moment wrócili do rodzinnego Tarnowa. Ten świat to: ziemski majątek, wyższa uczelnia w Warszawie, podchorążówka. Bracia Sakowie: Stanisław, Roman, Edward i Leon. Fotograf uwiecznił ich podczas letniego spaceru w Gumniskach, blisko domu. Ta scena z lat 30. już się nigdy nie powtórzy.

Wrócą do Tarnowa, ale dom nie będzie już bezpieczną przystanią, lecz zaszyfrowanym punktem kontaktowym z bunkrem, gdzie docierają tajne rozkazy i odgłosy wojny. Za konspirację i radio zapłacą więzieniem, wyrokami śmierci, pobytem w nazistowskich obozach. Braterskie więzi umocni… drut, jakim zostaną powiązani w drodze do miejsca kaźni, przelotne spotkania w obozach między postaciami w pasiakach, pędzonych na apel, do roboty, odkrycie potwierdzające cud – żyjesz? Żyję.

Czterej bracia Sakowie, synowie Jana i Anny z domu Piotrowskiej, musieli w dzieciństwie poznać historię Rufina Piotrowskiego, powstańca, zesłańca. Czy bunt, odwaga dalekiego krewnego (kara śmierci za działalność polityczną, zamieniona na dożywotnie zesłanie na Syberię, skąd uciekł, opisując później w trzytomowym dziele, przetłumaczonym na wiele języków europejskich, Syberię – największe więzienie świata i polską martyrologię), była impulsem do późniejszego buntu i odwagi, mocnego w słowach i czynach stwierdzenia na początku wojny z Hitlerem i Stalinem: bronić ojczyzny to nasz cel!

To słowa najstarszego z braci, Romana, rocznik 1902 r. Wybuch wojny z Hitlerem zastał go w powiecie mieleckim, gdzie jako dyplomowany specjalista rolnictwa zarządzał kolejnym folwarkiem. Pospiesznie przybyli tu bracia: Stanisław (rocznik 1904) i Edward (rocznik 1912), student SGGW w Warszawie na Wydziale Rolnym.

– Pierwsza myśl – wspominał po latach Roman – była taka: zaciągnąć się w szeregi armii. Ruszyliśmy na wschód przed nacierającymi Niemcami, nie wiedząc, że wpadniemy w szpony Sowietów i chcąc uchronić się przed niewolą sowiecką, zawróciliśmy w Powórsku w stronę Kowla. Tu spotkaliśmy por. Karola Halskiego z oddziałem artylerzystów. Z tym dowódcą przepędziliśmy grupę Ukraińców, którzy rozbrajali żołnierzy polskich, magazynując broń i amunicję w miejscowej szkole. Zmusiliśmy ich do oddania broni i zabraliśmy z tej szkoły ponad 200 karabinów. Marszem ubezpieczonym doszliśmy do Werby i Orlichówki pod Włodzimierzem Wołyńskim. Drogami polno-leśnymi dotarł tu nad ranem batalion piechoty z Kowla pod wodzą płk Sikorskiego. Za jego zezwoleniem włączyliśmy się w jego kolumny i pod Horodłem przez most pontonowy przedostaliśmy się na lewy brzeg Bugu. Pod Hrubieszowem natknęliśmy się na oddział płk Koca. Nie wcielił nas do swojego oddziału, ale z ukontentowaniem przyjął od nas skonfiskowaną bandzie ukraińskich nacjonalistów broń i amunicję. Ruszyliśmy ku Zamościowi, gdzie trwały potyczki z Niemcami.

Po licznych tarapatach dobrnęliśmy w trójkę do Tarnowa, tu spotkaliśmy czwartego brata, Leona.

Wojna zaskoczyła Leona Saka (rocznik 1914) w Suwałkach, gdzie pracował w swoim zawodzie po ukończeniu studiów rolniczych.

Po 1 września 1939 r. – wspominał po latach – postanowiłem jak najszybciej wrócić do rodzinnego domu. Dotarłem do Radzic Wielkich, pow. Opoczno, gdzie Żeńską Szkołą Rolniczą kierowała moja siostra, Stefania. Po kilku dniach wyruszyłem w dalszą drogę wraz z kolegą, Tadeuszem Przybyło, którego siostra uczyła w tej samej szkole. Jechaliśmy na jednym rowerze. Podróż naszą przerwaliśmy na pewien czas, wstępując po drodze do majątku Zdaków koło Mielca, w którym zarządzał mój brat Roman, ale tu już go nie zastaliśmy. Przez Dębicę dotarliśmy do Pilzna, stąd pochodził Przybyło. Stamtąd wyruszyłem już sam i przed 20 października dotarłem do domu.

Bracia planują ucieczkę przez Węgry do Francji, gdzie organizowała się nowa armia polska. Mieli już wyznaczoną trasę i nawiązane graniczne kontakty. Tymczasem gestapo wpadło na ten trop, aresztowało przewodników i wielu z przygotowującej się do ucieczki młodzieży. Trzeba było pozostać.

– Z końcem października lub początkiem listopada (dokładnej daty nie pamiętam) – relacjonował Roman – nawiązałem kontakt z kpt. Kurą, który na terenie Tarnowa organizował ruch oporu pod nazwą Służba Zwycięstwu Polski. I on odebrał ode mnie przysięgę, nadając mi pseudonim „Jesion”. Bratu Edwardowi nadano pseudonim „Sęp”, Leonowi „Maciejewski” a Stanisławowi „Dąb”. Moim zadaniem było miedzy innymi wyszukiwać pewnych ludzi, którzy podjęliby się pracy wywiadowczej w różnych urzędach i placówkach niemieckich.

Leon, wspominając czas konspiracji, drobiazgowo opisuje swoją rolę.

Naszym zadaniem było przeprowadzenie wywiadu ruchu oddziałów wojskowych i władz bezpieczeństwa na trasie kolejowej i trasie szosowej, rejestrowaliśmy wszystkie przejeżdżające transporty na trasie; Kraków-Lwów, Tarnów-Dąbrowa Tarnowska i Tarnów-Krynica. Interesowały nas również sprawy gospodarcze, a szczególnie obiekty fabryczne i rolnicze. Aby zadanie wypełnić, wywiadowcy zagęszczali w swym zakresie siatkę, werbując i zaprzysięgając coraz to nowych ludzi. Każdy działający w podziemiu żołnierz z tych grup miał do pomocy zwerbowanych przez siebie jednego lub dwóch informatorów.

W tym czasie Niemcy przeprowadzali w Tarnowie masowe aresztowania, które miały na celu wychwycenie ludzi działających w konspiracji, ale w początkach działalności nasi ludzie uchronili się od tych łapanek. Zdobyte wiadomości początkowo przekazywałem do swego bezpośredniego przełożonego o pseudonimie „Czarny”.

Centralnym punktem kontaktowym było zaplecze kiosku spożywczego przy ul. Krakowskiej na pl. Sobieskiego. Kiosk prowadził Jan Wolski, inwalida wojenny, legionista, człowiek niezwykle zaangażowany. Ponieważ mieliśmy dobre radio a brat mój Stanisław, jako wyszkolony w wojsku radiotelegrafista, prowadził nasłuchy, przychodzili koledzy, by posłuchać wiadomości ze świata.

Stanisław:

Każdy z braci miał w funkcjonującej placówce udział i swój resort. Nie zaniedbaliśmy też „naszego” działu propagandy lokalnej i działu rozsyłania do społeczeństwa powielonego nasłuchu radiowego.

Zbudowaliśmy pomysłowy bunkier w cieplarni ogrodniczej. Założyliśmy w nim światło elektryczne i automatyczną wentylację. Do bunkra prowadziły automatycznie otwierane i świetnie zamaskowane drzwi. Wewnątrz był czynny radioodbiornik, funkcjonowało archiwum organizacyjne, skład broni i amunicji i wreszcie funkcjonował warsztat rusznikarski oraz aparat nadawczo-odbiorczy.

Roman:

Zakazane było posiadanie wszelkiego rodzaju odbiorników pod karą śmierci. Początkowo radioodbiornik umocowaliśmy w nieczynnym kominie przy szklarni, jednak w nocy głos z komina daleko się roznosił, dlatego też wybudowaliśmy podziemny bunkier w ogrodzie. Najwięcej czasu poświęcaliśmy nasłuchowi radiowemu z zagranicy, i przepisywaniu oraz podawaniu wiadomości społeczeństwu. Praca ta była bardzo trudna. W tym czasie zjawił się u nas inż. Śliwiński z Krakowa, który ponownie nas zaprzysiągł, zostawiając te stare pseudonimy, które już posiadaliśmy. Dał mi zadanie, po mianowaniu brata na dowódcę wywiadu na okręg tarnowski i sąsiednich powiatów, zostałem jego zastępcą. Dopiero po dwóch latach dowiedzieliśmy się, że inż. Śliwiński był to późniejszy naczelny dowódca, gen. Bór Komorowski.

Do pracy zwerbowaliśmy 30 wywiadowców, a każdy z nich miał kilku dalszych. Pracę tę prowadziliśmy aż do l grudnia 1943 r.

Leon:

W zimie lub wczesną wiosną 1940 r. w Krakowie poznałem tajniki wywiadu wojskowego i sporządzania meldunków szyfrowych. Otrzymałem różne dokumenty, w tym książeczkę wojskową na nazwisko „Maciejewski” i taki też pozostał mój pseudonim w organizacji aż do chwili aresztowania. Początkowo meldunki naszej pracy przesyłane były do Krakowa przez łączników, jednak od czasu do czasu byłem tam wzywany osobiście. Poszerzały się i rosły nasze zadania, rosły też nasze szeregi, zacieśniała się sieć wywiadu i sieć punktów kontaktowych, dlatego trzeba było zorganizować ich więcej. W tym celu, znajomy notariusz, który przybył do Tarnowa z Równego, a miał znajomości w Urzędzie Akcyzy i Monopoli w Krakowie, został nakłoniony do starania o koncesję na wyszynk napoi alkoholowych. Z chwilą otrzymania zezwolenia w grudniu 1940 r., wynajęliśmy lokal w domu naszego kuzyna Jana Saka przy ul. Lwowskiej, na trasie Tarnów-Lwów i tam założyliśmy bar wyszynkowy. Był to jeden z najlepszych punktów kontaktowych, który w znacznym stopniu odciążał punkt u Wolskiego.

Pod koniec 1940 r. został wciągnięty do naszej organizacji Antoni Gładysz, redaktor Hasła Ogrodniczego. Siedziba pisma stała się jeszcze jednym, bezpiecznym punktem kontaktowym. Do naszych zadań należało także rozpracowanie Fabryki Związków Azotowych w Mościcach. Helena Hutyra – córka jednego z najstarszych pracowników jeszcze z okresu rozpoczęcia budowy fabryki, sporządziła bardzo szczegółowe plany i na bieżąco otrzymywaliśmy od niej wszelkie wiadomości o aktualnej produkcji tej fabryki. Podobnie została rozpracowana Fabryka Celulozy i Spirytusu Drzewnego w Niedomicach.

 

Aresztowanie

Stanisław:

Dnia 30 listopada 1943 r., w godzinach popołudniowych, gestapo aresztowało komendanta dywersji przy Inspektoracie AK „Tama” por. Trybusa. Znał nas wszystkich i bywał w naszym bunkrze. Poddany przesłuchaniu, natychmiast po aresztowaniu, nie wytrzymał tortur i sypnął nasze nazwiska oraz powiedział o istnieniu bunkra. Spodziewaliśmy się aresztowania, spaliśmy poza domem. Przyszliśmy w nocy do domu, żeby się przebrać. 1 grudnia o godz. 2. po północy wpadli Niemcy, Romana zastali rozebranego do pasa, nad miednicą, mył się. Pierwsze przesłuchanie przez gestapo odbywało się w naszym domu. Niemcom głównie chodziło o wskazanie bunkra ze stacją nadawczą. Niemiec uderzył mnie w twarz tzw. „pieskiem” do ściągania cholew, na podłogę spadły zęby. Gestapo aresztowało mnie i brata Romana. Leon i Edward byli na strychu, gdy Niemcy odjechali zabierając Romana i Stanisława, ci schowali się do bunkra. Wkrótce i ich zatrzymano: Edwarda w ogrodzie, Leona w bunkrze, który odkopano według wskazówek Trybusa. Leon wpadł do bunkra, aby zniszczyć akta. Część ich spalił, ale część dostała się w ręce gestapo. Z bunkra zabrano kilka radioodbiorników, trochę broni i amunicji, sprzętu wojskowego. Stacja nadawcza została dzień wcześniej ukryta w innym miejscu i zabrana przez członków Ruchu Oporu.

Niemców szczególnie zainteresowała książka ewidencji członków sporządzona według pseudonimów.

Dała mi się ona we znaki przy przesłuchaniu na gestapo – wspomina Stanisław. – Nie szczędzono mi tortur, aby wydobyć ze mnie dla rozszyfrowania pseudonimów prawdziwe nazwiska. A przecież nie uzupełniłem ich nigdy, tłumacząc się półprzytomnie, że konspiracja z zasady operuje tylko pseudonimami i konspiratorzy nie znają wzajemnie swoich nazwisk. Chociaż sąd przypieczętował moje krwawe śledztwo wyrokiem śmierci, świadomość zwycięstwa została przy mnie i raduje mnie do dziś przeświadczenie, że nie przyczyniłem się do aresztowania nowych ofiar i że zniosłem potworne tortury.

Edward Sak nie przeżył. Został zamordowany podczas śledztwa na gestapo, o czym Niemcy powiadomili matkę. Po przesłuchaniu na gestapo, Romana odstawiono do więzienia tarnowskiego, 14 grudnia zostali przewiezieni do więzienia na Montelupich w Krakowie, gdzie 17 grudnia stanęli przed sądem SS i zostali skazani na karę śmierci.

Roman:

Trzech oficerów SS, ogłosiło wyrok. Na korytarzu narysowano nam na plecach marynarek krzyże i odprowadzono do celi 143. Byliśmy w tzw. getcie, stąd wszystkich brano na rozstrzelanie.

 

Czekanie na egzekucję

W małej celi 2 na 5 m przebywały 22 osoby, wszyscy z tarnowskiej grupy, w tym trzej bracia Sakowie, i dwóch ludzi ze Stalowej Woli, każdy z wyrokiem śmierci. Traumatyczne przeżycia zostały tak później opisane.

Roman:

Czekaliśmy na egzekucję, nikt nie wiedział, kiedy ona nastąpi, w celi cały czas unosił się niesamowity odór gnijącego ciała od zadawanych ran na przesłuchaniu. Kolega Urbański z Łękawicy cierpi. Na śledztwie gnieciono mu jądra w deskach, kajdanki na rękach poobcinały mu ciało do kości. Ran nie ma czym zabandażować. Wszystko nam zabrali, żeby chociaż ktoś miał chusteczkę do nosa albo trochę papieru, albo trochę wody. Nieopisany głód. Gołe ściany i my, w czym chodzimy, w tym śpimy. Jeden po drugim pomału opada z sił. W dzień Bożego Narodzenia umiera Urbański na moich rękach. Ropa przeżarła mu tętnicę, nie mieliśmy czym zatamować krwi.

Więźniowie zorientowali się, że SS zabiera ludzi dwa razy w tygodniu na rozstrzelanie. Czekali w napięciu na moment, kiedy otworzą się drzwi i zobaczą, wymierzone w siebie, lufy karabinów. Wywoływano nazwiska. Sprawdzano dzień, miesiąc, rok i miejsce urodzenia, imię ojca i panieńskie imię matki.

Roman:

Z początkiem lutego 1944 r. przyszedł na naszą celę taki dzień, weszło wielu Niemców; wszyscy z odbezpieczonymi automatami, gotowi do strzału. Po dokładnym sprawdzeniu tożsamości zaczęto nam wiązać ręce z tyłu drutem, a na przedramieniu wiązano po trzech sznurami…

Podprowadzono nas do ławki pod samochodem ciężarowym, bici kolbami i kołkami, zostaliśmy załadowani w drogę do Niepołomic, gdzie mieliśmy zginąć od kul niemieckich bandytów ubranych w mundury.

W tej ciszy na samochodzie, gdzie od śmierci dzieliły nas nie godziny a minuty, dziwne wydawały się słowa Jana Chochoła, jednego z najmłodszych skazańców w tym samochodzie: „Chłopcy, nie martwcie się, nic się nam nie stanie”, a ja mu na to – Dostaniesz tylko jedną kulę albo całą serię. Na to Chochoł: „Dziś jest Matki Boskiej Gromnicznej, Ona jest moją opiekunką, będziemy uratowani”. Po tej wypowiedzi nikt się nie odezwał.

Gdy nerwowo oczekiwaliśmy na uruchomienie motoru i wyjazd na miejsce egzekucji, odezwał się dzwonek przy bramie. Strażnik sprawdził przez wycięcie znajdujące się w bramie, kto dzwoni i otworzył tę bramę na oścież. Na podwórze więzienne wjechał samochód osobowy, z którego wysiadł kierowca, niski, szczupły blondyn i zawołał do siebie komendanta egzekucji, coś mu powiedział i poszedł do kancelarii więziennej. Za chwilę podszedł z arkuszem do naszego samochodu, wyczytał nazwiska i imiona dziesięciu więźniów będących w samochodzie, zaczynając od mojego najmłodszego brata, Leona. Kazał nam zejść z samochodu. Odprowadzono nas z powrotem do celi.

Nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. Każda cząstka ciała trzęsła się jak liść osiki i pomimo że umysł miałem opanowany, cały wysiłek mózgu nie mógł uspokoić nerwów. Upadłem na kolana. Po godzinie zaczęto wywoływać innych skazanych, z sąsiednich cel, doładowano ich do tego samochodu, na nasze miejsce. Samochód uruchomiono i powieźli ich na rozstrzelanie.

W tym dniu 2 lutego 1944 r. wywieziono z Montelupich i rozstrzelano 73 osoby. Podczas mojego pobytu na Montelupich od grudnia 1943 r. do lipca 1944 r. zabrano na rozstrzelanie 960. więźniów. Nie jestem pewien, czy nie było ich więcej, gdyż czasem zabierano ludzi nocą i nie byłem w stanie dokładnie policzyć.

Ponieważ w więzieniu otrzymywaliśmy tylko 12 dkg chleba, trochę gorzkiej kawy rano i wieczorem, a w południe litr zupy z brukwi, a była to prawie czysta woda, więc wybuchł tyfus, na który wielu więźniów umarło. Ja to jakoś przetrwałem.

 

Pobyt w obozach

Roman:

W lipcu przyjechałem do Gross-Rosen, gdzie nas rozebrano do naga i tak staliśmy całą noc na placu apelowym. Rano, zbito nas nagich pejczami i wprowadzono do łaźni, gdzie nas golono i strzyżono na całym ciele, potem dostaliśmy więzienne ubrania i każdy dostał numer obozowy. Ja dostałem numer 8725. Więźniów uczono, jak mają kłaniać się esesmanom. Za nieukłonienie groziła kara śmierci. Dostałem się do bloku nr 9, gdzie sztubowym był Iwan Orłów – postrach obozu. Aby zobrazować jego postępowanie, podam jeden przykład: zostaliśmy ustawieni na pełnym słońcu górskim, bez czapek, toteż duża ilość więźniów dostała udaru słonecznego, koło mnie zemdlał chłopak, może 16. letni więzień. Iwan kopnął go kilka razy w bok, a gdy nie wstawał, to wtedy wskoczył na klatkę piersiową, połamał żebra i kazał odwieźć do krematorium.

W kilka tygodni później zostałem przewieziony do budowy lotniska w Brzegu, do podobozu Gross-Rosen. I ponownie bardzo wycieńczony, zostałem przewieziony z powrotem do obozu Gross-Rosen pod koniec grudnia 1944 r., gdzie koncentrowano więźniów z mniejszych obozów, wysyłając ich na zachód przed zbliżającą się armią sowiecką.

Początek stycznia 1945 r. był bardzo mroźny, a obficie padający śnieg pokrył grubą warstwą pola rozciągające się w okolicach dzisiejszego Brzegu. Rozpoczęła się ewakuacja naszego obozu. Ponieważ pociągi były zajęte transportami wojskowymi, które jechały ze wschodu, nasz obóz ewakuowano piechotą. Po drodze natknęliśmy się, można powiedzieć na nasze szczęście, na tłumy uciekinierów niemieckich, którzy również uciekali ze wschodu na zachód. Esesmani, którzy nas prowadzili, niezwykle brutalnie strącali z tej szosy kobiety i dzieci, aby ewakuowany obóz więźniów mógł przejść na zachód w pierwszej kolejności. Posuwaliśmy się w kierunku obozu. Pod wieczór załadowano nas na wagony. Do obozu w Gross–Rosen przybyłem wtedy już po raz drugi, obóz był znacznie powiększony i podzielony na dwie części: stary i nowy. Zostałem umieszczony w jednym z nowych baraków. Codziennie przychodziły nowe transporty, które były ściągane z różnych komand. Nie dawano nam nic do pracy, ale za to dostawaliśmy tylko raz dziennie jedzenie – czyli trochę wodnistej zupy. Z powodu tak lichego jedzenia ludzie zaczęli puchnąć z głodu, co spowodowało, że ogromna ilość więźniów w styczniu zmarła.

Pomału przyzwyczajaliśmy się do strasznych mordów i tortur, nie mogliśmy się jednak przyzwyczaić do potwornego głodu. Dawano nam raz dziennie trochę zupy, która składała się z kilku krup i 2-3 kawałków brukwi, toteż pomimo tego, że krematorium paliło się dzień i noc, zapas trupów urósł do stosu wielkości domku jednorodzinnego. W tym też czasie zostałem przeznaczony do transportu.

I właśnie wówczas, pod koniec stycznia, zgromadzono nas na placu apelowym, wydano każdemu więźniowi po jednym kilogramie chleba i kawałeczku końskiej kiełbasy. Zapowiedziano nam, że to ma wystarczyć każdemu na kilka dni, bowiem zostaniemy przetransportowani w inny rejon, do innego obozu. Przed wymarszem lekarz obozowy pochodzący z Tomaszowa Mazowieckiego dał mi 100 aspiryn, ukradzionych z apteki SS, które miałem zażyć w razie gorączki głodowej i podzielić się z kolegami.

Transport został przygotowany na 4200. ludzi, wycieńczonych więźniów. W godzinach południowych, pod silną ochroną straży, wymaszerowaliśmy na stację, tam załadowano nas na otwarte wagony, tzw. węglarki, które zostały dodatkowo wzmocnione bronią maszynową.

Pociąg wiozący więźniów jechał bardzo szybko, natomiast na stacjach stał godzinami i natychmiast był obstawiony posterunkami. W pierwszy dzień zjedliśmy chleb i kiełbasę, drugi i trzeci dzień nie jedliśmy nic, nie można też było napić się wody. Czwartego dnia, rano, przyjechaliśmy do Weimaru. Koło południa przeładowano nas do krytych wagonów towarowych. Po tym przeładunku, na torach zostało bardzo dużo trupów z naszego transportu.

Do każdego wagonu, idąc od tyłu pociągu, wchodziło pięciu oficerów i podoficerów SS. Przepychali się między stłoczonymi więźniami, każdemu zaglądali w oczy i jeśli ktoś się im nie podobał, to strzelali w głowę z pistoletów, trupy kazano wyrzucić na pole. Nie wychylałem głowy na zewnątrz wagonu, nie patrzyłem na pole, dopiero wieczorem, jak pociąg ruszył, ujrzałem wał trupów wzdłuż całego pociągu. W piątym dniu transportu zastrzelono jeszcze pewną ilość więźniów.

W nocy przyjechaliśmy do Buchenwaldu, to był piąty dzień bez jedzenia, postawiono nas kolumnami pod krematorium. Gdzieś koło północy przeprowadzono nas na plac ogrodzony drutami kolczastymi, abyśmy nie mogli się stykać ze starszymi więźniami przed kąpielą w łaźni. Wówczas jednak nas nie kąpano, ponieważ nie było wody… pamiętam, że śnieg padał i zaraz topniał, a dookoła było straszne błoto.

Tak przeszła noc.

Następnego dnia, mimo że zażywałem aspirynę, czułem się bardzo źle, trawiła mnie gorączka, byłem bardzo słaby, chwilami zdawało mi się, że już wpadnę w błoto i zostanę tam na zawsze stratowany przez innych, opadających z sił więźniów… Ludzie od gorączki, głodu, pragnienia i wyczerpania padali i umierali w tym błocie. W pewnej chwili patrzę i tak mi się zdaje, że leży taka kłoda drzewa, byłem bardzo zmęczony, wyczerpany, aby odpocząć usiadłem na niej i niechcący się zdrzemnąłem. Jak długo tak siedziałem, nie wiem, jednak, gdy się ocknąłem, byłem na tyle przytomny, że ujrzałem nie kłodę a trupa. W jednej chwili uświadomiłem sobie, że siedziałem na zmarłym więźniu. Gdy wstałem, odszukałem moich braci, z którymi byłem cały czas razem oraz kilku kolegów, którym też dawałem aspirynę – tym razem rozdałem ostatnie tabletki.

Dopiero na drugą noc po przyjeździe zabrano nas do kąpieli. Po rozebraniu i zarejestrowaniu, pierwszą czynnością, jaką musieliśmy wykonać, było zanurzenie się w basenie z roztworem formaliny, następnie na przemian tusz bardzo gorący, a później bardzo zimny. Po tych wszystkich zabiegach otrzymałem koszulę, spodnie i marynarkę – oczywiście pasiaki, a buty drewniaki i po pięciu dniach i nocach bez jedzenia i kropli wody do picia o godzinie drugiej w nocy dali nam po jednym litrze zupy i położyliśmy się spać na siennikach.

Z transportu liczącego 4200 ludzi, zostało tylko 1500, reszta zginęła na torach wystrzelana lub koło łaźni albo w Weimarze padła w błocie. Przeżycie tej gehenny zawdzięczam lekarzowi, który dał mi aspirynę. Tylko jeden z tych, którzy otrzymywali ode mnie aspirynę, umarł i to prawie w ostatniej chwili przed łaźnią. Czując, zbliżającą się śmierć, prosił mnie, abym o tym powiadomił jego siostrę, która pracuje w banku w Krakowie. Niestety, po powrocie z obozu zapomniałem jego nazwiska i nie mogłem dać znać siostrze, gdzie i jak jej brat zginął.

W Buchenwaldzie pracowałem przy budowie bunkrów przeciwlotniczych dla SS. Spotkałem Józefa Stasiora, który, będąc już dawno w Buchenwaldzie, bardzo nam wszystkim pomógł. Postarał się dla mnie o kalesony, płaszcz i skarpetki, staremu bosemu Woszczynie o buty, był luty, więc odzież się przydała. Wszystkim, którzy byli z rejonu tarnowskiego, starał się dostarczyć to, czego potrzebowali. Po trzech tygodniach przeznaczony zostałem do transportu. Po zaszczepieniu nas przez francuskich lekarzy na różne choroby, dostaliśmy nowe pasiaki i zdaje się ostatniego lutego wyjechaliśmy pociągiem towarowym na zachód, do prac frontowych.

Pamiętam, zrobiło się już ciemno, gdy nasz pociąg przyjechał do Erfurtu, w chwilę po naszym przyjeździe syreny ogłosiły alarm, zgaszono światła i dosłownie za chwilę usłyszeliśmy huk motorów… zaczęły pękać pierwsze bomby, nagle gdzieś blisko nas ogromny huk i ogień. W wagonie, gdzie ja przebywałem, wyrwało obydwoje drzwi na wylot, towarzyszyło temu wielkie zamieszanie i niesamowite przerażenie, a do tego ta ciemność.

Okazało się, że bomba uderzyła w wagon, który stał na następnym torze, gdzie znajdowało się wojsko, które kierowane było na front. Zginęło siedmiu żołnierzy, a kilku zostało rannych, spaliło się też trzy wagony. Pomimo że bomba wybuchła dosłownie 2 metry od mojego wagonu, to nikt w naszym wagonie nie został ranny, natomiast mieliśmy tę korzyść, że podczas ciemności i zamieszania z powodu bombardowania stacji, więźniom udało się rozbić wagon stojący na innym torze z serem, który w mig został rozebrany, a ser natychmiast zjedzony. Po uruchomieniu oświetlenia kolejarze przeszli przez tory, między wagonami, zobaczyli ten rozbity i zgłosili, że jest pusty. Zarządzono rewizję, podczas przeprowadzania jej, po kilku godzinach, już nic nie udało się im znaleźć. W tę noc po raz pierwszy od kilku miesięcy spaliśmy na drewnianych ławkach.

Pociąg posuwał się na zachód, ku frontowi, pomimo tego, że musieliśmy raz za razem uciekać z naszego pociągu, podczas licznych bombardowań stacji kolejowych, to wciąż jechaliśmy do przodu. W końcu dojechaliśmy do Renu i do Moguncji.

Z każdym kilometrem słyszeliśmy coraz głośniejsze, najpierw ciężkie działa, a potem już karabiny maszynowe. Niemcy wycofali się w stronę Renu. Trzecia Armia Amerykańska wypychała wojska niemieckie z Francji. Cofając się wraz z wojskami niemieckimi, znów w Moguncji przejechaliśmy Ren z powrotem, w odwrotnym kierunku, a w kilka godzin po naszym przejeździe saperzy niemieccy wysadzili most na Renie w powietrze. Przez dwa tygodnie wojska amerykańskie ograniczały w tym rejonie swoją działalność tylko do działań z powietrza, bo pomimo tego, że wojska amerykańskie w ciągu trzech dni pod osłoną mgły wybudowały nowy most i przeszły na prawy brzeg, front stał w miejscu i nasze prace koncentrowały się na reperacjach zbombardowanych torów kolejowych i wykopywaniu bomb, które nie wybuchły.

Pewnego dnia przywieziono nas na małą stacyjkę w lesie, tak strasznie zniszczoną, że nie było ani jednej szyny, która nie byłaby uszkodzona, a na całej stacji po bombardowaniu dosłownie tkwił lej koło leja.

Przyjechali też na tę stację oficerowie niemieccy, fachowcy znający się na tych sprawach i orzekli, że nie da się tego toru naprawić. Jedyne rozwiązanie, to trzeba położyć nowy tor z boku dawnej stacji tak, by móc wycofać trochę pociągów, które zostały tu zablokowane na zniszczonych szynach. Grupie 500 ludzi, kazano usunąć drzewo, którym była zarzucona rampa kolejowa. Nasi dozorcy, czyli SS-mani z karabinami maszynowymi, otoczyli nas kołem około 300 m. szerokim, i powiedzieli, że jeść dostaniemy dopiero po skończonej robocie. Zabraliśmy się za tę pracę, mimo ciemności było widno od palącego się drzewa na rampie, dopalały się też wagony, które w czasie bombardowania znajdowały się akurat na stacji. Wówczas pracowaliśmy bez poganiania, nikt nas teraz nie pilnował i trochę tą sytuacją byliśmy zaskoczeni. Nasza grupa robocza składała się z pięciu osób; ja, dwóch moich braci, major Maria Jaworski z Łodzi i pełniący funkcję dyrektora w Ministerstwie Kolei, Jankowski z Warszawy. Przy pomocy kołków przesuwaliśmy kloce, aby zrobić miejsce pod nowy tor. Po odwaleniu dwóch kloców ujrzeliśmy w świetle płonących ognisk ogromną, czasową, bombę wielkości człowieka z ostatniego bombardowania. Uciekliśmy na drugi koniec rampy. Upłynęło może 20 minut, a bomba, którą widzieliśmy, ze straszliwym hukiem wybuchła. Nikomu nic się nie stało, nikt nie był ranny.

Rano dowiedzieliśmy się, że esesmani wiedzieli, że tam są bomby zegarowe i dlatego otoczyli nas kołem tak szerokim. U nas nie było ani jednego rannego, za to 7. esesmanów zostało zabitych i 9. rannych. Około godziny dziesiątej tor był gotowy, lecz przy próbnym przejeździe lokomotywy świeży nasyp się poddał i lokomotywa nie mogła ruszyć ani do przodu ani do tylu, gdyż progi kolejowe pod ciężarem lokomotywy zagłębiły się szybko w ziemię.

W czasie tej próby, nagle nasi esesmani zaczynają uciekać. Ucieka także piechota, zostajemy sami. Nie wiemy, co się dzieje.

Patrzymy z niedowierzaniem, a tu zza pagórka, jakieś 2 km od nas, wyjeżdżają czołgi amerykańskie. Korzystamy z okazji, że nikt nas nie pilnuje, pędzimy wprost na amerykańskie czołgi pomimo tego, że jesteśmy bardzo głodni, bo jeść mieliśmy dostać dopiero po skończonej robocie. Ja zdążyłem pobiec może jakieś 200 m w stronę tych czołgów, a tu nagle ogień zaporowy artylerii niemieckiej jest tak straszny, że nie ma mowy o dalszym poruszaniu się naprzód. Trzeba bardzo szybko kopać dołek dla siebie i to gołymi rękami, aby nie dostać odłamkiem. Nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, ile można dokonać gołymi rękami, aby ratować życie. Po uciszeniu się artylerii, podniosłem głowę i zobaczyłem, jak ostatni czołg amerykański znika z moich oczu, chowa się za górką.

Powrócili esesmani, powróciła piechota, wszystkich nas wyłapali i zaczęli pędzić galopem do tyłu. Wszyscy biegną ile sił, bo kto padnie, ten dostaje kulę. Po mniej więcej dwóch kilometrach, tempo ucieczki zostało zwolnione i może na trzecim kilometrze od miejsca, gdzie pracowaliśmy, zatrzymał nas nagle na szosie dowódca frontu.

Był to niemiecki pułkownik, który wydał rozkaz naszemu komendantowi, majorowi SS, aby nas spędził na pobliską łąkę, a tam zostaniemy rozstrzelani, ponieważ przeszkadzamy w działaniach wojennych. Nasz komendant odpowiedział, że on ma rozkaz od Hitlera bronić nas tak, jak żołnierzy niemieckich, ponieważ jesteśmy wyszkoleni w pracach frontowych i dlatego jesteśmy potrzebni do zwycięstwa Trzeciej Rzeszy. Wyciągnął z torby jakiś dokument, podał go dowódcy frontu, a ten po przeczytaniu zasalutował przed dokumentem, oddał go i wydał rozkaz, aby nas zaprowadzić jeszcze kilometr dalej, gdzie są baraki cywilne i by tam czekać na dalsze rozkazy.

Każdego dnia życie nasze wisiało dosłownie na włosku, widziałem wolność a pół godziny później słyszałem rozkaz, że mam być rozstrzelany.

Zdesperowany, nie chciałem już dłużej czekać i biernie przyglądać się, co się ze mną stanie – postanowiłem ryzykować. Major Jaworski z Łodzi, z którym się przyjaźniłem, znalazł podczas jednego z bombardowań kawałek złota i diament, chciał to wyrzucić, ale skorzystał z rady i zaszył „skarb” w płaszczu, na wypadek możliwości wymienienia go na kawałek chleba. Teraz poszedłem do niego z prośbą, by dał mi to złoto, a ja spróbuję za nie przekupić jednego esesmana, który pochodził z okolic Poznania, mówił po polsku, no i był (można tak powiedzieć) ludzki. Poszedłem do niego i mówię: Mam kawałek złota i brylant, damy ci to, a ty nam pomożesz w ucieczce. Chcemy przeżyć! Spojrzał na mnie i po chwili tak się mnie pyta: „A iluz was chce uciekać?” A ja mówię mu wprost, że… dziesięciu. A on mi tak odpowiada: „Ja nie chcę ani złota ani brylantów, ja chcę, abyście mi podpisali list, że ja się nad wami nie znęcałem, że byłem dla was człowiekiem i podpiszecie mi to wszyscy, no i jeszcze jeden warunek, podejdziecie tam, do tych dwóch esesmanów i poprosicie ich, aby oni pomogli mi to zrobić”.

Przez chwilę się lękałem, po czym powiedziałem do niego, że nie znam tak dobrze języka niemieckiego, abym mógł się z nimi dobrze rozmówić, a on mi na to odpowiedział, że oni rozumieją po polsku. Pomimo, że znałem ich kilka miesięcy, nie wiedziałem, że mówią po polsku, zawsze mówili tylko po niemiecku. Poszedłem do nich, powiedziałem, jak sprawa wygląda, oni też zgodzili się nam pomóc.

Stanęło na tym, że gdy tylko zapadnie zmrok, oni wyprowadzą naszą grupę do zbombardowanej osady jakiegoś letniska i tam nas uwolnią. Tak to miało wyglądać, a my tam zaszyjemy się w gruzy, gdyż jak oni sami twierdzili, jutro tu będą Amerykanie.

Po rozmowie z tymi esesmanami zauważyłem u nich wielki strach przed odpowiedzialnością za znęcanie się nad więźniami. Dlatego też za pomoc, tę w doprowadzeniu nas do najbliższych zbombardowanych domów, obiecałem wydać zaświadczenie, że tacy to a tacy SS-mani w stosunku do więźniów byli ludzcy, obchodzili się z nimi dobrze, co akurat w ich przypadku było zgodne z prawdą.

Powiedziałem koledze o rozmowie i wszyscy czekaliśmy z zapartym tchem na zapadnięcie zmroku. Najbliższe, zburzone przez bomby domy jakiegoś letniska były oddalone od naszego chwilowego postoju ok. 300 m, droga, która tam prowadziła, była obsadzona starymi platanami. Były one popodrzynane, aby w każdej chwili można je było zwalić na szosę, torując czołgom drogę. Co kilkanaście kroków sterczał wykopany głęboki dół. Stali tam żołnierze niemieccy z „pięściami pancernymi”, które mieli rzucać pod czołgi nieprzyjacielskie, tj. czołgi amerykańskie.

Już kilka razy organizowałem ucieczkę z obozu, ale nigdy nie szło mi tak łatwo i nigdy tak blisko i prędko nie czułem wolności jak tym razem, dosłownie za kilka godzin.

Byliśmy pełni nadziei, a tymczasem ogłoszono alarm i kazano się nam ustawić w piątki. I znowu się nie udało. Do zmroku brakowało jeszcze dobrą godzinę, kiedy wymaszerowaliśmy w stronę stacji kolejowej, gdzie nas załadowano do wagonów towarowych, przez co oddaliliśmy się od frontu kilka kilometrów. Znów nadzieja na odzyskanie wolności prysła.

W czasie marszu ten SS-man, który obiecał nam pomóc w ucieczce, podszedł do mnie i powiedział, że za wcześnie przyszedł rozkaz wymarszu, trzeba będzie skorzystać z innej okazji.

Nad ranem pociąg ruszył i może ujechał 5 kilometrów, gdy nagle stanął w polu, zrobił się wielki gwałt, wyskakujemy z pociągu, dał się słyszeć wielki krzyk, SS-mani prowadzą nas polami, a na szosie, do której po kilku minutach myśmy doszli, leżą pogubione niemieckie czapki, plecaki i płaszcze, ja podnoszę torbę z mapami, rzuconą przez jakiegoś oficera. Okazuje się, że cofamy się w tym kierunku, z którego wyjechaliśmy pociągiem, ale już na piechotę. Kilometr za nami toczy się ciężka walka, karabiny maszynowe nie przestają ujadać. Idziemy dalej, po jakichś dwóch kilometrach panicznej ucieczki od linii frontu nasi esesmani odetchnęli. Stanęliśmy na chwilę w pewnej wiosce, wtedy koledzy naciskali, abym te mapy, które znalazłem, wyrzucił, bo mogą mnie rozstrzelać za to, że szykuję się do ucieczki. Posłuchałem ich rady.

Cały dzień krążyliśmy bocznymi drogami, często polnymi, aż wyprowadzono nas w bezpieczne miejsce, gdzie już słyszeliśmy tylko strzały artyleryjskie.

Znów doprowadzono nas do stacji kolejowej. Załadowano nas do wagonów, gdzie okienka wagonów towarowych były dobrze oplecione drutem kolczastym, a wagony zostały zamknięte na kłódkę. Jedziemy i nagle pociąg staje w jakimś skalistym wąwozie. Jest około godziny dziesiątej rano. Nagle słyszymy warkot nadlatujących samolotów i kule karabinów maszynowych biją po wagonach jak grad. W naszym wagonie są 22. osoby. Pomimo że obok uderzyło kilkanaście pocisków, nikt nie został ranny. W moim wagonie jest żelazny piecyk. Ja siedzę koło ściany i kolanami dotykam piecyka, nagle kula z karabinu maszynowego przebija piecyk i wbija się w podłogę, przeszła 20 cm od moich kolan. Ten moment zadecydował, że przestałem biernie oczekiwać na śmierć. Krzyknąłem na kolegów, pomimo że kości mieliśmy tylko powleczone skórą, aby na jeden mój rozkaz uderzyć w drzwi. Tak silnie naraz uderzyliśmy w te drzwi wagonu, że hak został złamany i drzwi wypadły z wąskiej szyny, po której się posuwają. Zaraz też wyskoczyliśmy z wagonu, byliśmy w pasiakach.

Następne dni były bardzo do siebie podobne, nasz pociąg więcej stał aniżeli jechał, nie wydarzyło się też nic nowego. Pomału zbliżaliśmy się do Drezna, Niemcy zdawali sobie doskonale sprawę z tego, że to już koniec. Od wschodu bowiem zbliżała się armia rosyjska. Nas postanowiono przewieźć do obozu w Mauthausen.

Wojska Amerykańskie wyzwoliły mnie 5 maja 1945 r. Byłem umierający, po wyswobodzeniu ważyłem 38 kg. Dzięki diecie i odpowiedniemu żywieniu przez lekarzy wojskowych, po kilku miesiącach mogłem wrócić do kraju. Przyjechaliśmy wszyscy trzej bracia, bo do końca przebywaliśmy razem.

Po powrocie do kraju, w kilka lat później, ekshumowaliśmy zwłoki brata Edwarda, zamordowanego przez gestapo, były już tylko kości. Lekarz stwierdził pęknięcie czaszki, pęknięcie łopatki i złamanie trzech żeber.

Na tym kończą się wspomnienia spisane zaraz po wojnie.

Historię życia konspiracyjnego Romana Saka, od 1939 r. do końca wojny, zamieszczono w książce pt. „Biografia byłych więźniów politycznych niemieckich obozów koncentracyjnych”, która została wydana w 1974 r. przez Antoniego Gładysza w wydawnictwie „Promyk”, Philadelphia (USA).

Roman Sak nie wspominał o chorobach, jakie przeszedł. Ogrom cierpień można sobie jedynie wyobrazić, czytając zaświadczenie lekarskie wystawione w 1973 r. w Krakowie, gdzie leczył się od grudnia 1945 r.

Oto kilka zdań z obszernego, całostronicowego opisu chorób spowodowanych przeżyciami obozowymi

(…) Już w więzieniu Montelupich zaczął chorować, przebył dur brzuszny, paradontozę, w obozach wielokrotnie krwawą biegunkę, zapalenie płuc o ciężkim przebiegu z zamąceniem świadomości, przebył uraz głowy z utratą przytomności (uderzony laską przez esesmana), cierpiał na awitaminotyczne obrzęki i owrzodzenia kończyn dolnych, ropowicę prawego podudzia (świadczyła o tym blizna).

Z działalności powojennej warto odnotować. W 1957 r. Roman Sak został wybrany prezesem ZBOWiD w Tarnowie. Zaraz po wyborze zwołał członków Ruchu Oporu. Przybyło około 300 osób. Przedstawił swój plan działania: ekshumację wszystkich rozstrzelonych na terenie Tarnowa i powiatu tarnowskiego, postawienie pomnika ofiarom zbrodni niemieckiej, pomoc wdowom, sierotom i chorym więźniom potrzebującym pomocy oraz spisywanie historii ruchu oporu z naszego terenu. Przez cztery kolejne lata był prezesem ZBOWiD dzięki ogromnej pracy plan działania został przez niego i zarząd wykonany. Aby przeprowadzić ekshumacje w miejscach straceń, potrzebował dużych funduszy na ten cel, więc gromadził potrzebne pieniądze ze wszystkich możliwych źródeł, organizując festyny, loterie fantowe, rozprowadzając cegiełki. I wreszcie mógł przeprowadzić ekshumację rozstrzelanych w lesie „Kruk” w Skrzyszowie, w Podgórskiej Woli, gdzie została zastrzelona Helena Marusarzówna. Mimo ciągłych trudności czynionych przez władze państwowe, Roman Sak doprowadził do uroczystych pogrzebów rozstrzelanych członków Ruchu Oporu i złożenia ich doczesnych szczątków w wybudowanych pomnikach. Ostatni pomnik na Starym Cmentarzu w Tarnowie dokończył następca na stanowisku prezesa ZBOWiD, ponieważ Roman Sak ograniczył działalność ze względu na przenikanie w szeregi pracowników UB.

W styczniu 1992 r. do Prezydenta m. Tarnowa wpłynął wniosek skierowany przez Światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej, Zarząd Koła w Tarnowie, o zmianę nazwy ulicy Świerczewskiego na ulicę Braci Saków.

Biorąc pod uwagę wierną służbę Ojczyźnie i walkę Braci Saków o jej Wolność i Niepodległość, w 50. rocznicę utworzenia Armii Krajowej, jeszcze raz prosimy o pozytywne załatwienie naszej prośby.

Pod wnioskiem podpisali się mieszkańcy ulicy Świerczewskiego, przy której mieszkali i prowadzili działalność konspiracyjną; Edward „Sęp”, Leon „Maciejowski”, Roman „Jesion” i Stanisław „Dąb”. 17 września 1992 r. podczas sesji Rady Miasta Tarnowa przyjęto nazwę ulicy Braci Saków.

Fragmenty książki "Mówiąc o milczeniu" - Krzysztofa Bik-Jurkow, wydawnictwo STUDIO KSIĄŻKI

Publikacje można nabyć:

Wydawnictwo. STUDIO KSIAŻKI

ul. Jagiełły 44, Tarnów

tel. 14 626 70 26, 509 326 550

www.studioksiazki.com.pl

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych