IPN w potrzasku, najgorsze już się stało. To oznacza paraliż na wiele bezcennych miesięcy

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Kłopoty IPN z siedzibą wyzwoliły falę komentarzy. Po prawej stronie poza oburzeniem na kręgi rządowe, które miast pospieszyć z pomocą, obserwowały kłopoty publicznej instytucji ze złośliwą satysfakcją, pojawił się też inny wątek. Wątek obecnego kierownictwa Instytutu, które próbowało grać z Platformą Obywatelską, a „wyszło na durnia”.

Czasem  ten wniosek jest formułowany strasznie topornie. To w jednym z komentarzu na tym portalu przeczytałem, że obecny prezes IPN Łukasz Kamiński oraz polityczny promotor jego kariery Antoni Dudek są częścią środowiska, które „miało za zadanie zniszczyć Instytut”. Po czym dosłownie jednym tchem ten sam komentator apelował do Kamińskiego i Dudka aby zauważyli, że zostali oszukani przez PO.

Gdzie tu logika? Przecież jeśli ich zadaniem miało być zniszczenie IPN, nie ma co do nich apelować. Co więcej, nie ma tu mowy o oszukaniu, bo właśnie spełnia się wymarzony przez nich scenariusz, więc to właśnie oni powinni być zadowoleni.

Takie stawianie wielu sprzecznych tez równocześnie wynika z chęci objaśnienia skomplikowanych zjawisk cepem. Naturalnie Dudek i Kamiński to żadni agenci Platformy. Ich celem nie było zniszczenie IPN, a prowadzenie go gdzieś pomiędzy partiami, może nieco bliżej obozu rządowego. Tak aby zapewnić mu przetrwanie, zależne jednak w większym stopniu od woli sfer rządowych.

W grę wchodziły też poglądy obu panów, nieco odmienne niż poprzedniego prezesa Janusza Kurtyki. Nowe rozdanie dało im okazję do korekty linii Instytutu, nie tak zresztą znowu wielkiej, jak wynikałoby z protestów najradykalniejszych krytyków. Do takiej korekty mieli oni naturalnie prawo. A na co dzień IPN robił mniej więcej to samo co dawniej: wydawał podobne książki, zarządzał podobne badania, organizował podobne imprezy itd.

Ale naturalnie w konkluzji „wyszli na durnia” jest coś na rzeczy. Nowe kierownictwo IPN miało prawo do swojej autonomicznej linii, ale skwapliwość, z jaką manifestowało ową korektę, nasuwało podejrzenie, że nie chodzi tu tylko o poglądy, ale o grę, o przejednanie obozu rządowego.

Czasem robiono to w nieładnym stylu – próbując zgubić po drodze pamięć o poprzedniku, któremu obecny prezes zawdzięcza karierę i którego dorobku żaden patriota IPN pominąć nie jest w stanie. Jeśli była to taktyczna linia, to ona na naszych oczach zbankrutowała. A w każdym razie została poddana poważnej próbie, bo okazała się nieskuteczna.

Okazała się nieskuteczna w jeszcze jednej sferze. Zakładając, że Kamiński i Dudek są politykami, a jest nim każdy szef tak dużej instytucji publicznej, powinni pamiętać, że współczesnej polityki nie da się robić poza społecznymi emocjami. Gdy dziś profesor Dudek przypomina na internetowych forach o tym, ile złego zrobiło IPN-owi ministerstwo finansów to oznacza, że szuka tam sojuszników. I w zasadzie ich znajduje: jak zawsze w gronie prawicy. Obóz przyplatformerskich lemingów jest bardziej nawet obojętny na los tej instytucji niż niektórzy politycy PO, bo został ukształtowany w czasach wszechogarniającej polaryzacji.

To jednak oznacza, że w ostatnich miesiącach ekipa Kamińskiego nadmiernie i niepotrzebnie prowokowała swoich jedynych potencjalnych sprzymierzeńców. Może to szczęśliwa okoliczność, że „kryzys siedzibowy” przyszedł tak wcześnie, gdy emocje związane z Kurtyką są jeszcze tak żywe. Za rok, półtora, być może nikt by się za tą instytucją nie ujął, w każdym razie nie tak żywiołowo. Poza gabinetową dyplomacją trzeba jednak czasem umieć bić w tam tamy, nawet jeśli tego się bardzo nie lubi.

Jak pogodzić sztukę uprawiania dyplomacji z rządowymi kręgami z byciem instytucją do pewnego stopnia tożsamościową – tę kwadraturę koła pozostawiam obecnym szefom IPN. Warto im przypomnieć także i tę bolesną prawdę, że sama natura ich instytucji ustawia ich po jednej stronie barykady, jak bardzo by tego nie chcieli. „Gazeta Wyborcza” może pochwalić w jednej czy drugiej notce za bardziej umiarkowany ton. Ale tak naprawdę drażni ją sama natura misji IPN. A w momencie kryzysu ograniczy się do złośliwego wypominania rzekomych przerostów kadrowych (robi to dziś piórem Wojciecha Czuchnowskiego).

To co się stało jest megaskandalem – wizja państwowego urzędu wyrzucanego na bruk stawia nas poza kręgiem krajów cywilizowanych. Naturalnie ten skandal obciąża nie samą tylko Platformę.  Chętnie wierzę, że resort skarbu w czasach PiS wykazał się inercją w zagwarantowaniu IPN-owi siedziby przy okazji prywatyzacji Ruchu. Ten sam minister Wojciech Jasiński nie zrobił też nic aby  przeprowadzić operację prywatyzacji „Rzeczpospolitej”, choć można ją było sprzedać Mecomowi gwarantując jej konserwatywną linię programową. Tego także zaniedbano – z widocznymi dziś skutkami.

Tyle, że warto to wiedzieć, ale na dziś nic z tego nie wynika. Prawica: PiS i Solidarna Polska to jedyne siły polityczne szczerze zainteresowane podtrzymywaniem IPN przy życiu. Za to liderzy PO mają to, jak wyraził to w niedawnej rozmowie ze mną pewien centrowy profesor historii związany z IPN, w głębokim poważaniu. Ale naturalnie spróbują dbać o resztki pozorów. O ile napotkają na partnera twardego, wiedzącego czego chce, autonomicznego i walczącego o swoją instytucję, a nie o to aby wypaść dobrze w oczach warszawskich salonów.

Piszę jednak o resztkach pozorów, bo najgorsze już się stało. Mimo, że firma Skanska nie nalega na szybką eksmisję, a minister skarbu po kilku dniach wzruszania ramionami oferuje alternatywne siedziby. Przecież sama taka przeprowadzka, czy dojdzie do niej dziś czy za rok,  to gigantyczne koszty i miesiące stracone dla normalnej działalności IPN. To nie jest przenoszenie normalnego biura, obecny budynek trzeba było specjalnie przebudowywać, instalować odpowiednie zabezpieczenia itd. Nie godząc się na przydział z budżetu nie tak wielkiej znowu kwoty na wykupienie gmachu na Towarowej, rząd Tuska z premedytacją Instytut sparaliżował na długie miesiące.

W przypadku IPN są to miesiące bezcenne. Trudno je przeliczać na nie spisane nigdy relacje (bo świadkowie zmarli)czy zaginione raz na zawsze źródła. Trudno je też przeliczać na inne straty.

Podczas swojej ostatniej wizyty w Krakowie od pracowników krakowskiego IPN wysłuchałem opowieści o negocjacjach Janusza Kurtyki z kierownictwem izraelskiego Instytutu Yad Vashem. Byli nam gotowi przekazać kilkadziesiąt tysięcy relacji Żydów uratowanych podczas wojny przez Polaków. Sprawa po śmierci poprzedniego prezesa ugrzęzła – wymaga nie tak wielkich ale jakichś pieniędzy i ludzi, którzy te relacje przetłumaczą i zajmą się ich opracowaniem. W tej sytuacji wymawianie IPN-owi kadr większych niż uniwersyteckie to oczywisty absurd, na skalę potrzeb jest ich zdecydowanie za mało.

Tylko, że teraz nie ma w zasadzie o czym mówić.  Instytut będzie miał całkiem inne potrzeby, także finansowe, i inne zajęcia. A takie relacje mogłyby być bezcennym argumentem w walce o dobre imię Polski. Tego się po prostu nie da przeliczyć ani na czas ani na pieniądze. Ale może właśnie o to chodzi aby nikt się tym nie zajmował.

Autor

Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv Wesprzyj patriotyczne media wPolsce24.tv

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych