W powiatowym mieście na Górnym Śląsku, jak w każdej większej mieścinie działa Biblioteka Publiczna. Jak to w Polsce postkomunistycznej, finansowana z pieniędzy podatników zamieszkujących miasto. Gród duży, więc i miejska wypożyczalnia książek spora, a jeśli się zliczy wszystkie filie, te szkolne także to będzie ogromna. Jako, że trochę życie zmusiło mnie do wypożyczenia kilku specjalistycznych lektur z publicznego księgozbioru postanowiłem sprawdzić, jak tu rozkładem książek lewicy i prawicy. Czy mieszkaniec-podatnik może wypożyczyć i poczytać lektury popularnych pisarzy, publicystów, lecz spoza kręgu Salonu okołoWyborczego?
Katalog, komputerowy, jak przystało na XXI wiek, ich zna. Książki też są. W katalogu. Dobra, wypożyczam. Idę między półki. Nie ma. Miłe panie sprawdzają. „Powinny być, ale ich rzeczywiście nie ma” - rozkładają ręce. Ktoś zadaje sobie wiele trudu, by w sporym mieście powiatowym nikt nie wypożyczył „Polactwa” Rafała Ziemkiewicza. Metoda jest prosta. Książkę wypożyczył mąż. Tuż przed terminem oddał, ale od razu wypożyczyła ją żona. Potem to już tylko dzwonili do biblioteki „przepisując” lekturę na kolejnych z rodziny. Syn, córka, babcia, dziadek, brat, siostra. I od nowa. Mąż, żona... . Czyli metoda na „rzepkę”. Jak z bajki Brzechwy. „Nic nie możemy zrobić. Legalne” - znów rozkładają ręce panie bibliotekarki. Metoda genialnie prosta, ale trudna do wykonania. Cały czas trzeba pilnować terminów oddania. I pilnują. Nigdy ich nie przekroczyli. „Może zgubili i nie chcą zapłacić kary” - usprawiedliwiam rodzinę „Polactwa”.
Jednakoż, zamiast kary pieniężnej wystarczy przynieść jakieś inne książki z rodzinnego księgozbioru. Najlepiej lektury szkolne, tych nigdy za wiele. Jeśli więc ktoś tyle trudu zadaje sobie i całej swej rodzinie do pilnowania terminów „przepisywania”, byle tylko książka pozostała poza miejską wypożyczalnią to raczej w celu innym niż ukrycie swej zguby lub nawet zagarnięcia na własną półkę. „Polactwo” Ziemkiewicza, nie może być po prostu wypożyczane. Taki tutejszy, sposób obywatelskiego cenzurowania bibliotecznych pozycji. Lepiej, niech tej książki mieszkańcy miasta nie widzą na oczy w publicznej bibliotece. Po co mają czytać takie plugastwa.
Z beletrystyką mego kolegi rozprawili się tutaj już bez takich ceregieli. „Ciało obce” można wypożyczyć, informuje katalog czytelników. Lecz katalog pani bibliotekarki, też komputerowy, informuje ją już o czymś zgoła odmiennym. Książka jest. Na stanie. Wypożyczyć - nie można. Dwa lata temu ktoś ją wziął i do tej pory nie oddał. Spokój. Teraz już tą „prawicową pornografią”, jak tu i tam nazwał Salon tę powieść, nikt onanizować się nie będzie. Tym bardziej za publiczne, miejskie pieniądze. Cóż. Jak się jest laureatem nagrody „Kisiela”, to na taki los swoich książek, Rafał musisz być przygotowany. Są, ale ich nie ma.
No to może jest książka-laureatka innej, prestiżowej Nagrody im. Józefa Mackiewicza. Wpisuję do katalogu komputerowego „Dolinę Nicości” Bronisława Wildsteina. Nie ma. Tym razem system miejskiej biblioteki od razu wali prawdę. Sprawdzam co w ogóle mają z Wildsteina. „Brat”. Tylko to jest. Przypomina mi się w tym momencie słynny dowcip z PRL-u, gdy konsument w sklepie mięsnym pyta ekspedientkę kolejno o kiełbasy, serdelki itd., słysząc zawsze przeczące kiwnięcia głową: Nie ma, w końcu zdenerwowany rzuca: a co jest? Ja jestem! - słyszy rezolutną odpowiedź ekspedientki. Więc jest „Brat”. Nie ma – informuje mnie rezolutnie pani bibliotekarka, przecząco
kiwając głową. Już wiecie co chce mi się w tym momencie wykrzyczeć. Przełykam jednak ślinę. W tym przypadku nawet komputerowy katalog pani bibliotekarki nie wie co się z tą książką stało. A jak katalog nie wie to i pani bibliotekarka mnie nie poinformuje. I już. No to teraz pojadę po bandzie, jak mawiają młodzi. Wystukuję na klawiaturze katalogu nazwisko Michalkiewicz. Stanisław. Rekordów: zero. Opadają siły, by sprawdzać dalej. Idę między półki po moje, specjalistyczne pozycje. Szukając, skręcam nie w tę alejkę co trzeba. Rzucają się w oczy z grzbietów książek nazwiska i tytuły: Tomasz Lis „Co z tą Polską”, Tomasz Lis „Polska, głupcze!”, Tomasz Lis „Co z tą Polską”, Tomasz Lis „Polska, głupcze!”... . Zaraz, zaraz. Przecież już te tytuły wymieniałem? Aaa... Są po dwa egzemplarze każdej z książek. Zapewne tak były rozchwytywane, że Miejska Biblioteka ze skromnego budżetu musiała się szarpnąć na podwójny zakup każdej z lektur autorstwa dziennikarza-celebryty. Okey, idziemy dalej. „PIS-neyland”, znowu Lis. W kurniku jestem? O Matko! Olejnik! Patrzy na mnie. „Kropka nad i”? Nie. „Dwie na jednego” i spojrzenie Moniki Olejnik z grzbietu tomu wywiadów jej i Agnieszki Kublik. Nie śmiem patrzeć gwieździe w oczy więc zniżam wzrok. Żakowski. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć. Sześć książek autorstwa dziennikarza jawnie przyznającego się do głosowania na postkomunistów. Wszystkie są.
Nie brakuje ani jednej pozycji. Można wypożyczać. Nikt nie przetrzymuje. Nikt nie „przepisuje” metodą „na rzepkę”, jak u Brzechwy. Nikt nie zabrał i nie zwrócił. Cała masa, całych książek. „Mea-streamowych publicystów z samego Salonu lub też blisko niego krążących, TeVałeNowych gwiazdeczek i celebryckich wydmuszek. „inny punkt widzenia” – zapis nudnawych pogawędech Meciugowa też w dwóch egzemplarzach. Obok książeczka napisana z Sianeckim „Kontaktowi”. Nie chce my się komentować. Gdzie są moje, specjalistyczne lektury? Gdzie wyjście z tej alejki? Znalazłem. Po drodze nadziałem się jeszcze na półki uginające się od pozycji ściśle PZPR-owskiego wydawnictwa „Książka i Wiedza”. Opisywany świat tylko z pozycji marksistowsko-leninowskich. Biografii przywódców świata zachodniego z okresu zimnej wojny też nie mało. Lecz wszystkie wydane za PRL, w oficjalnym obiegu, więc wiadomo z jaką tendencją przedstawianych. To już mnie zainteresowało.
Zaczynam dlatego spacer między bibliotecznymi półkami. Przechadzam się niczego nie szukając, a najzwyklej podziwiając. Oto znalazłem się w istnym antykwariacie. Królestwie publicystyki reżimowych autorów totalitarnego kraju. „Współczesna myśl polityczna”, praca zbiorowa. Wydanie lata 80. Perełek takich całe księgozbiory. Raj dla studenta chcącego napisać pracę o PRL- owskim „rynku wydawniczym”. Dla łaknącego spojrzenia na dzisiejszy, teraźniejszy świat dziejący się wokół niego pozostaje tylko Salonowa monokultura.
Ostatnia próba naukowego zbadania choć niewielkiej symetrii. Ryszard Kapuściński i Oriana Fallaci. Dwoje dziennikarskich sław piszących o tym samym i w tym samym. Czasie. Lecz po dwóch stronach żelaznej kurtyny. Choć oboje lewicujący, to jednak z innych szkół dziennikarstwa. Z kolei po biografii Kapuścińskiego autorstwa Domosławskiego, w której wyszło, że w „Cesarzu” tylko nazwa pieska się zgadza z prawdą, a w „Szachinszachu” nawet i tego brakuje chciałbym sprawdzić, czy czytelnik z miejskiej biblioteki dowie się co powiedział etiopski monarcha włoskiej dziennikarce. Fallaci bowiem z Cesarzem przeprowadziła wywiad. Kapuściński podobno zbierał plotki z jego dworu. Podobno, bo to czy chociaż ktokolwiek w ogóle mu te plotki opowiedział też budzi wątpliwość. Katalog komputerowy wprost tryska radością, gdy wpisuję do niego nazwisko „mistrza reportażu”. Wszystkie pozycje. Wszystkie to za mało powiedziane. Jest jeszcze więcej. W takiej ilości, by nie zabrakło. Dla nikogo. Oriana Fallaci? A kto to? Raczy się wręcz pytać system publicznej biblioteki. Ach tak, to włoska dziennikarka od szampana i papierosa. No dobra. Są dwie książki. Powieść „Inszallah” oraz publicystyczna „Wściekłość i duma”. Jej reporterskiego dorobku nie pozna czytelnik z miejskiej biblioteki gdzieś na Górnym Śląsku. Wiedzę trzeba czerpać z plotek Kapuścińskiego. Jeśli już, to niech jedzie do Katowic, może Biblioteka Śląska pomoże.
Tyle tylko w Miejskiej Bibliotece Publicznej w sporym mieście, na prawach powiatu czytelnik, chcący coś poczytać, a którego nie stać na kupowanie całej masy książek, dowie się o świecie, ideach, wydarzeniach, myślach. PeeReLowsko-Salonowa monokultura. Cóż, oficjalny skrót miejskiej wypożyczalni – MBP przypomina coś z czasów stalinowskiej Polski, więc do czegoś chyba zobowiązuje.
Piotr Kruk
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/136267-z-publicznego-przybytku-obrazki-ksiazkowe-czyli-jak-nie-mozna-poczytac-prawicowej-pornografii
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.