Naprawdę tak nie było. Sławomir Cenckiewicz o scenariuszu Janusza Głowackiego do filmu Wajdy o Lechu Wałęsie

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP/Adam Warżawa
fot. PAP/Adam Warżawa

(Artykuł ukazał się w tygodniku "Uważam Rze". Publikujemy za zgodą Autora.)

We własnej autobiografii pt. „Z głowy” pisarz Janusz Głowacki chwali się krytyką, jaką w czasach PRL obdarzył go Zdzisław Andruszkiewicz, kierownik wydziału prasy KC PZPR: „Głowacki odrzuca społeczne funkcje literatury, jej obowiązek uczestniczenia w socjalistycznej świadomości”. „Zupełnie wystarczy – pisze działacz partyjny – jeśli literatura będzie budzić wątpliwości, zmuszać do refleksji”. Okazuje się, że komunista chwalił go na wyrost, bo pół wieku później z determinacją wychowanka gomułkowskiego realizmu socjalistycznego „Głowa” tworzy kanon realizmu postkomunistycznego. Gwałci wątpliwości i zagłusza refleksję. Dwa lata temu Głowacki wydał „Good night Dżerzi” – biografię Jerzego Kosińskiego, którego fenomenalny sukces polegał na tym, że, jak pisał krytyk „wyczuł kraj i czasy. Wiedział dokładnie, co się sprzeda, co kupią wszyscy, w czym się zakochają”. Teraz postanowił tę samą metodę zastosować na własny koszt pisząc scenariusz do najnowszego filmu Andrzeja Wajdy pt. „Wałęsa” (blisko 100-stronicowa „wersja uzupełniona – robocza” z 28 marca 2012 r.).

Intencja twórców

Ale zapyta Czytelnik, czy historyk, a nie krytyk filmowy, ma w ogóle prawo oceniać scenariusz filmu, tym bardziej takiego, który jeszcze nie powstał? Odpowiadam – tylko wówczas, gdy twórcy filmu z góry zapewniają, że film nie jest dziełem czysto fabularnym, ale rodzajem paradokumentu opowiadającego historię prawdziwą. O tym filmie Andrzej Wajda mówił: „To jest najtrudniejszy film, jaki będę robił w życiu. (...) Chcę nadać mu charakter tego świata, który odszedł, którego już nie ma. Nawet, gdybym miał do dyspozycji najnowsze zdobycze technologii, nie chciałbym tworzyć w sposób sztuczny obrazu tamtych czasów.” „Filmowa opowieść rozpocznie się od udziału młodego robotnika w wydarzeniach grudnia 70. na Wybrzeżu. Skończy – słynnym wystąpieniem prezydenta w amerykańskim Kongresie w listopadzie 1989 roku, które rozpoczął od słów »My, naród«. (...) W filmie pojawią się materiały archiwalne, które będą współistnieć z fabułą, aby dać świadectwo prawdzie. (...) To nie może być film oparty tylko na aktorach. W archiwalnych sekwencjach pojawi się wiele postaci historycznych, uczestników tamtych wydarzeń. Te materiały, nie tylko polskie będą wspierać film i nadawać mu prawdę”. I rzeczywiście, scenariusz zawiera wiele scen dokładnie opisanych w źródłach (dokumentach partyjnych i SB) oraz relacjach świadków. Więcej – zawiera całe sekwencje oryginalnych zapisów z ulic Gdańska w Grudniu’ 70. Tyle, że traktuje te źródła i tę dokumentację archiwalną nad wyraz „twórczo”, czyli jednostronnie i wybiórczo, a czasem nawet absolutnie fałszywie. Zabieram głos właśnie dlatego, że przez lata badałem historię Grudnia’70 i Lecha Wałęsy, poznałem też wielu uczestników trójmiejskiej rewolty 1970 r. Przekłamań i przeinaczeń jest tak wiele, że nie sposób ich omówić w gazetowym tekście. Spośród licznego katalogu nonsensów, jakie zawiera scenariusz, zwracam uwagę jedynie na te, które stoją w sprzeczności z wiedzą historyczną.

Wmawianie dziecka w brzuch!

Głowacki rozpoczyna opowieść o Wałęsie od poniedziałku 14 grudnia 1970 r. I od razu rozmija się z prawdą! Opisuje Lecha klęczącego przed będącą w zaawansowanej ciąży żoną Danutą – „w miednicy myje jej nogi, bo przecież sama nie może dosięgnąć”. Według autora scenariusza, który w tym wypadku czerpię wiedzę z napisanej w 1987 r. „Drogi nadziei”, akurat tego dnia Wałęsa wziął dzień wolny. Nie zważając na proklamowany krótko po 6.00 rano strajk w Stoczni Gdańskiej (również na wydziale elektrycznym W-4, gdzie pracował), sprytny elektryk w zaledwie godzinę od wyjścia z domu nabywa „spod lady” wózek w domu towarowym. Nie zwracając uwagi na docierającą pod sklep demonstrację dobija transakcji w sklepowej pakamerze i wychodzi z wózkiem tylnym wyjściem. Przemierzając zadymione od gazu ulice śródmieścia Gdańska („Przewalające się tłumy. Dym, gaz, walki uliczne, opancerzone transportery, ZOMO, czołgi. Z dymu wynurza się Lech, idzie chroniąc bezcenny wózek”) pędzi do brzemiennej żony. Z opisu Głowackiego wynika, że Wałęsa znalazł się w samym centrum wojennego teatru, choć 14 grudnia walki uliczne w Gdańsku wybuchły dopiero po godzinie 17.00 w okolicach Domu Prasy (wcześniej miały miejsce potyczki z aktywem partyjnym w oddalonym o kilka kilometrów Gdańsku-Wrzeszczu), aby później przenieść się nieopodal siedziby wojewódzkiej PZPR i dworca głównego PKP. Gdy Wałęsa wraca z wózkiem do domu dokonuje się w nim niczym nieuzasadnionej przemiany – nagle sprawy publiczne uznaje za ważniejsze od rodzinnych. Jakby dotknięty iluminacją, równą tej, której doznał Szaweł na drodze do Damaszku, żegna się z Danutą w sposób świadczący o heroicznej decyzji podjęcia ryzyka utraty życia: „Lech zdejmuje zegarek i obrączkę, kładzie na stole. Danusia zdziwiona. Lech: »Jak nie wrócę to sprzedasz...«. Lech wychodzi”. Nie zważając na fakty Głowacki umieszcza Wałęsę w samym centrum walk ulicznych, w tłumie demonstrantów, na który nacierają jednostki ZOMO, gdzie próbuje ratować rannych i bitych przez milicję... Gdy wraca do domu zastaje w nim Danutę „w bólach porodowych leżącą na łóżku” i dwóch milicjantów, którzy go aresztują, a Danuta krzyczy z bólu i rzuca w ich stronę: „Wy nie jesteście ludzie”. W areszcie Wałęsa martwi się stanem żony i zwraca się do funkcjonariuszy SB: „Ja nawet nie wiem, czy urodziła... czy to syn, czy to córka”. A esbek odpowiada: „Dowiecie się za 5 lat”.

Siła faktów

Powyższy opis nie znajduje jakiegokolwiek pokrycia w faktach. Wałęsa od zawsze powtarzał, że nie brał udziału w poniedziałkowych demonstracjach w Gdańsku (zresztą w ogóle nigdy nie brał czynnego udziału w żadnych zamieszkach), a w grudniowy protest zaangażował się dopiero we wtorek 15 grudnia (m. in. Droga nadziei, Warszawa 1990, s. 56). Nie tylko nie uczestniczył w walkach z milicją i wojskiem (co podkreślała zawsze SB), ale właśnie w kluczowych dla przebiegu gdańskiego buntu dniach 14-15 grudnia 1970 r. robił coś zupełnie innego – prowadził jakieś rozmowy z bezpieką! Kluczowy dokument w tej sprawie zaginął po „wypożyczeniu” go przez Wałęsę w 1992 r. (S. Cenckiewicz, P. Gontarczyk, SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii, Gdańsk–Warszawa–Kraków 2008, s. 553). Nie jest też prawdą, że Wałęsa został zatrzymany przez milicję 14 grudnia, ponieważ zatrzymanie i kolejna runda rozmów z Wałęsą nastąpiła dopiero 19 grudnia. Wątpliwości budzi również rzekome wzięcie przez niego dnia wolnego od pracy. W autoryzowanej przez Wałęsę książce – Lech Wałęsa (z przedmową B. Geremka, wydania z 1981 i 1990 r., s. 28) znajdujemy świadectwo brygadzisty Henryka Lenarciaka: „O ile mi wiadomo, Wałęsa tego dnia nie zszedł ze statku na śniadanie. Także nie brał udziału w manifestacji pod budynkiem dyrekcji i nie był wśród tych, którzy wyszli ze stoczni. Zszedł ze statku dopiero na fajrant”. Przystąpienie Wałęsy do udziału w strajku miało miejsce dopiero dnia następnego, gdy protesty rozlały się na całe Trójmiasto. 15 grudnia Wałęsa wszedł do zorganizowanego przy aktywnym udziale dyrekcji Stoczni Gdańskiej tzw. pierwszego komitetu strajkowego, a później – kiedy zapadła już decyzja o wyjściu na ulicę – przeszedł obok Komitetu Wojewódzkiego PZPR i pobiegł samotnie, wyprzedzając tłum stoczniowców i nie mówiąc o tym kolegom, do Komendy Miejskiej MO.

Całość stworzonej przez Głowackiego fikcji obrazuje sprawa narodzin syna Wałęsy. W filmie ma to wymiar dramatu greckiego – w chwili, gdy żona rodzi pierworodnego syna, mąż i ojciec straceńczo staje w obronie Prawdy i Polski. W rzeczywistości pierwsze dziecko Wałęsów przyszło na świat dwa i pół miesiąca wcześniej, bo 6 października 1970 r.! (np. L. Wałęsa, Droga do prawdy. Autobiografia, Warszawa 2008, s. 37). Wspominając narodziny Bogdana, Danuta Wałęsa kwestionuje, tak dramatycznie akcentowany przez Głowackiego, opiekuńczy charakter swojego męża: „Mąż przyjął wieść o dziecku spokojnie. Myślę, że czuł się trochę zaniepokojony tym faktem. Może jeszcze nie do¬rósł do roli ojca? Pamiętam jego reakcję: bez entuzjazmu! Z tej okazji nie zdarzyło się nic szczególnego, uroczystego, co można zapamiętać. Kwiatów też nie kupił” (Marzenia i tajemnice, Kraków 2011, s. 56-57).

Robole – agenci

Fikcja opisu brzemiennej i osamotnionej Danuty, której mąż w tym czasie cierpi w areszcie, ma służyć uwolnieniu Wałęsy od zarzutu współpracy z SB. To przekonanie ma wzmocnić bardzo plastyczny opis scenerii, w jakiej rzekomo znalazł się Wałęsa uwięziony w kazamatach bezpieki. Aresztowani uczestnicy Grudnia ’70, mieli być jakoby hurtem zmuszani do zaprzedania się SB: „Poranieni ludzie na korytarzu leżą albo są szarpani, ciągnięci po ziemi, prowadzeni, wpychani do pokojów. Albo stoją twarzami do ściany z podniesionymi rękami. Krew na podłodze, gdzieś »ścieżka zdrowia«. W pokojach bici lub nie, podpisują papiery, nie czytając ich”.

Głowacki sugeruje, że wśród funkcjonariuszy SB toczyła się wówczas swego rodzaju rywalizacja, kto pozyska największą ilość współpracowników. „Mam spokojnie setkę podpisów, ale dojdę do 150-ciu...” – chwali się jeden z nich. Inny z kolei, przy dochodzących z okolicznych pomieszczeń krzyków i jęków bitych ludzi, zmuszał do podpisania zobowiązania: „Podpisujecie czy nie? Bo jest kolejka do podpisywania. Ludzie czekają. No?!”. Powyższy opis jest tylko w tym prawdziwy, że oddaje typową dla części warszawskiego salonu pogardę dla robotników, o których do dzisiaj mówi się, że szczególnie łatwo zgadzali się na współpracę z SB. Jest to wierutny fałsz krzywdzący gdańskich grudniowców, z których tylko nieliczni zgodzili na układ z bezpieką. W kwestii agentury warto przypomnieć, że na ponad tysiąc osób objętych w Gdańsku rozpracowaniem operacyjnym w okresie od 14 grudnia 1970 r. do 16 stycznia 1971 r. do współpracy z SB zdołano zwerbować łącznie 139 osób. Z tej grupy na współpracę z SB przystało zaledwie 34 pracowników Stoczni Gdańskiej im. Lenina. W tym Lech Wałęsa!

Fałsz założycielski

Ten karykaturalny opis skutków rewolty grudniowej w Gdańsku stanowi fałsz założycielski całego scenariusza filmu Wajdy. „Jak mi powiedzieli, że coś zrobią Danuśce albo dziecku, to ja bym wszystko podpisał. Znaczy wszystko, poza wyparciem się Pana Boga i zdradą kraju” – tłumaczy filmowy Wałęsa. Stanowi to jakby tło zmyślonej przez Głowackiego rozmowy werbunkowej. Według niej Wałęsa podpisał jedynie rodzaj deklaracji lojalności o „przestrzeganiu prawa i konstytucji” (po Grudniu ‘70 nie stosowano takiej procedury) i to dopiero po tym, jak zaproszony przez esbeka do okna zobaczył „dymy, czołgi, ZOMO”. Ignorując dostępne źródła, z których wiadomo, że formalny werbunek nastąpił prawdopodobnie 19 grudnia, że odebrano pisemne zobowiązanie do współpracy, zaś rejestracja agenturalna Wałęsy jako TW ps. „Bolek” miała miejsce dziesięć dni później (29 grudnia 1970 r.), Głowacki orzeka, że na nic oprócz „lojalki” Wałęsa nie chciał przystać. W jego wersji, na kolejne wezwania funkcjonariusza bezpieki (w domyśle kpt. Jerzego Graczyka) „podsuwającego Lechowi kolejne papiery” (agenturalne), Wałęsa reaguje dosadnie: „Chcecie mnie zrobić za psa?”. Czy ta scena ma być odpowiedzią na opublikowane relacje działaczy Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża dotyczące sławnej taśmy, na której w 1979 r. utrwalono zaskakujące wyznanie Wałęsy na temat kontaktów z SB? Przed laty pisał o tym m. in. Leszek Zborowski: „Po jednym ze spotkań w mieszkaniu Joanny i Andrzeja Gwiazdów Wałęsa poruszył temat Grudnia ’70. Wyznał niespodziewanie, że podczas zatrzymania przez SB krótko po tragicznych wypadkach identyfikował na pokazywanych mu zdjęciach i filmach stoczniowych kolegów. To wyznanie było szokiem nawet dla tych, którzy już wcześniej odnosili się do niego z pewną rezerwą. Zapytany, dlaczego to robił, odrzekł, że kiedy go przesłuchiwano, jeden z esbeków podprowadził go do okna wychodzącego na dziedziniec budynku bezpieki. Miała się tam znajdować ogromna liczba ludzi i sprzętu z przeznaczeniem do tłumienia ulicznych manifestacji. Wałęsa powiedział, że zrobiło to na nim ogromne wrażenie. Doszedł do wniosku, że dalszy opór nie ma sensu.” (L. Zborowski, „Solidarność” to nie Wałęsa. Wspomnienia o Wielkim Strajku (fragment), „Arcana”, 2006, nr 70–71, s. 168–169).

„Kaczyński pali kukłę Wałęsy”

Głowacki stara się za każdą cenę unieważnić wszelkie fakty potwierdzające współpracę Wałęsy z SB. Jakkolwiek nie ukrywa, że słyszał o przyznaniu się Wałęsy do kontaktów z SB, to forsuje pogląd, że sprawa została już w pełni wyjaśniona w 1979 r. i nie powinno się do niej więcej wracać. Tytułowemu bohaterowi wkłada w usta następujące słowa: „Jak wszedłem w te wolne związki, to ja im wszystko powiedziałem. Co podpisałem i jak. Że zbłądziłem, bo uwierzyłem, że to ludzie są. W wolnych związkach każdy szczegół znali i wiedzieli, że to jest gówno warte i póki im było ze mną po drodze, to im to jakoś nie przeszkadzało. Dopiero, jak się nasze drogi rozeszły, to się zaczęło skandowanie »Bolek do Moskwy«, palenie mojej kukły, że zdrajca. Nagle się okazało, że cały strajk w Stoczni zrobiło KGB. A nawet generał Jaruzelski osobiście powiedział, »że najlepszym argumentem na rzecz pana jest to, że gdyby pan był dyspozycyjnym wobec nas, to by pan nas nie obalił«”. I właśnie tym miejscu Głowacki decyduje się na pomysł, który dobitnie wskazuje prawdziwe intencje autorów filmu: „Tu ewentualne archiwalia: Kaczyński palący kukłę Wałęsy”. A przecież wydarzenie, o którym pisze Głowacki, nigdy nie miało miejsca. Nie wiadomo skąd Głowacki z Wajdą mieliby wydobyć zdjęcia lub filmy Kaczyńskiego palącego kukłę Wałęsy skoro sytuacji takiej nie było. Faktem jest, że pod koniec jednej z antyprezydenckich manifestacji (28 stycznia 1993 r.) spalono pod Belwederem kukłę „Bolka”, choć bez udziału Kaczyńskiego. Czarna legenda, jaką zbudowano wokół tej akcji, powinna być jednak rozpatrywana w kontekście działań operacyjnych i dezinformacyjnych Zespołu Inspekcyjno-Operacyjnego Gabinetu Szefa Urzędu Ochrony Państwa, którym z polecenia Andrzeja Milczanowskiego kierował płk Jan Lesiak. 

Retusz dziejów

Przykrą dla historyka cechą scenariusza Głowackiego jest sposób pokazania ludzi, z którymi na przestrzeni lat Wałęsa popadał w konflikty. Zaszczyt życzliwego przybliżenia widzowi przypadł jedynie tym, którzy popierają dzisiaj Wałęsę i rząd – Bogdanowi Borusewiczowi (marszałek Senatu RP), Jerzemu Borowczakowi (poseł PO), Henryce Krzywonos (przyjaciółka Jolanty Kwaśniewskiej i Donalda Tuska), Tadeuszowi Fiszbachowi (komunista-przyjaciel „Solidarności”) czy, pokazywanych w materiałach archiwalnych, Tadeuszowi Mazowieckiemu i Bronisławowi Geremkowi. Natomiast współtwórcy WZZ Andrzej Gwiazda i Krzysztof Wyszkowski to jedynie postaci anonimowe – „KOR-owiec” i „KOR-owiec 2 w okularach”. Nieprzypadkowo to właśnie oni są najbardziej sceptyczni wobec przyjęcia Wałęsy do WZZ („sprawdzimy go. Od butów do czapki”), choć w rzeczywistości to Borusewicz miał wobec niego największe wątpliwości. Za to Wałęsa jest mężem opatrznościowym, który gani i poucza „uczniów” stylem Pana Jezusa z ewangelii św. Marka: „Ja chcę przybić do waszego brzegu, bo to jest dobry brzeg. A ten brzeg, do którego ja przybiję wyjdzie na swoje”. Ofiarą retuszowania historii padła też ś.p. Maryla Płońska, która 18 grudnia 1979 r. przemawiała pod stocznią w imieniu Wolnych Związków Zawodowych (nagranie z jej przemówieniem zachowało się w archiwach IPN). Głowacki o tym w ogóle nie wspomina, a głównym mówcą podczas obchodów rocznicowych Grudnia ’70 (podając przy okazji błędną datę manifestacji – 14 grudnia) mianuje rzekomo przemyconego „w kontenerze” Wałęsę, który przemawiał dopiero po Płońskiej. Ale w scenariuszu Głowackiego zamiast wartej zapamiętania postawy Płońskiej i dziesiątek jej podobnych działaczy ruchu oporu, na karty polskich dziejów wkraczają przy okazji „dobrzy” esbecy i milicjanci. W jednej ze scen, opisującej przewiezienie Wałęsy z dzieckiem do komisariatu MO (1979 r.), Głowacki umieścił milicjantkę – katoliczkę, która karmi piersią jego córkę: „Milicjantka rozpina mundur. Lech widzi, że ma ogromne piersi, a na szyi medalik z Matką Boską Częstochowską. Milicjantka bierze dziecko na ręce, siada i podaje mu pierś”.

Tancerka Walentynowicz

Hagiograficznemu obrazowi Wałęsy Głowacki przeciwstawia karykaturalny portret Anny Walentynowicz, która pojawia się trzykrotnie, lecz wyłącznie w kompromitujących ją opisach. Po raz pierwszy w rozmowie Danuty i Lecha Wałęsów, jako histeryczka i wariatka. 14 sierpnia 1980 r. czyli w dniu rozpoczęcia strajku w Stoczni Gdańskiej, Lech, zamiast stawić się na umówione spotkanie w stoczni, opowiada żonie, że wyrzucona z pracy Walentynowicz będąc na spotkaniu konspiracyjnym „udawała, że to nic, płakała, tańczyła. Że ją wyrzucili z roboty przed emeryturą”. Na to „zajęta dzieckiem” Danuta: „Tańczyła?”. Walentynowicz pojawia się ponownie przy okazji opisu wydarzeń z 16 sierpnia 1980 r., kiedy Wałęsa zakończył strajk. Rzecz jasna to nie ona ratuje protest, ale w gruncie rzeczy Henryka Krzywonos, której dosadne słowa rzucone w stronę Wałęsy: „Sprzedaliście nas!” zostały przez Głowackiego odpowiednio „poprawione” i od teraz brzmią bardziej elegancko: „Opuściliście nas!”. Dopiero po tych słowach Anna Walentynowicz i Alina Pieńkowska posłusznie „rozbiegają się w kierunku dwóch bram Stoczni”. Walentynowicz wkroczy na scenę jeszcze raz… ale już tylko w kontekście kolportowanych przez SB „fałszywek” o współpracy Wałęsy z SB w latach 80-tych. Sposób przedstawienia w scenariuszu filmu „Wałęsa” Anny Walentynowicz nie powinien nas w zasadzie dziwić. Kilka lat temu Volker Schlöndorff w ten sposób opisał swoją rozmowę z Andrzejem Wajdą na temat filmowej opowieści o „Solidarności”: „spytałem go o radę, a on stwierdził, że tę historię powinien opowiedzieć ktoś z zewnątrz, ktoś taki jak ja. Tylko żebym trzymał się z daleka od bohaterki tamtych wydarzeń, ponieważ Anna Walentynowicz jest niestety lekko niezrównoważona...” (V. Schlöndorff, Światło, cień i ruch. Moje życie i moje filmy, Warszawa 2009, s. 457).

Spotkanie dwóch kompleksów

Kłopot rodzi kłopot. Scenariusz tego filmu zrodził się niejako z agenturalnego kompleksu Lecha Wałęsy, któremu z pomocą spieszy również nieco zakompleksiony Andrzej Wajda – reżyser „zaangażowany”, któremu znane są wszystkie „odcienie szarości” życia w komunizmie. W tym sensie wydaje się, że Wajda kręci niejako przy okazji także film o sobie. Kilkanaście lat temu próbował nawet wytłumaczyć swoją komunistyczną przeszłość pozytywnymi skutkami, z których korzystać miał również Wałęsa: „Polacy wzięli udział w komunistycznej przeszłości, ale gdyby wtedy, w roku 1945, inteligenci: profesorowie uniwersytetów, architekci i rozpoczynający świadome życie młodzi artyści... Gdybyśmy my wszyscy powiedzieli »nie« – kim byśmy byli dzisiaj? Wałęsa nie umiałby czytać ani pisać, a nami rządziłby Łukaszenko”.

By sprostać tak wyłożonej filozofii determinizmu historycznego Janusz Głowacki wszedł w rolę propagandysty, który, od pierwszych stron scenariusza aż po ostatnie jego słowa, stara się przede wszystkim wmówić widzowi, że Wałęsa nigdy nie był agentem bezpieki. Przy okazji również wykłada nam wajdowską wersję dziejów PRL o tym, że robotnicy bez wparcia „inteligentów” nie byliby w stanie racjonalnie sprzeciwić się władzy, a jedyną drogą prowadzącą do zmian w Polsce była postawa części inteligencji nastawionej na dialog i porozumienie z komunistami. Wobec tak zarysowanej „idee fixe” musiały ustąpić wszystkie fakty i detale historii, gdyż kłóciły się one z interpretacją własnej przeszłości zarówno przez Wałęsę, jak i Wajdę.

Naprawdę tak nie było

W październiku 2010 r. Andrzej Wajda tłumacząc powody, dla których postanowił nakręcić film biograficzny o Lechu Wałęsie, powiedział, że nie może już dłużej obojętnie przyglądać się „tak zwanym historykom, którzy na usługach zgranych polityków fabrykują od nowa historię Polski według ich zamówień”. „Dlatego wszystkich zainteresowanych tym, jak to było naprawdę, zapraszam na mój następny film” – dodawał Wajda. To bardzo ważna deklaracja reżysera filmu „Wałęsa”. Niestety, nie potwierdza jej znana mi treść scenariusza, który nakreślił pisarz Janusz Głowacki. Zamiast zapowiadanej prawdy mamy do czynienia z ordynarnym fałszerstwem, z rodzajem politycznej maczugi na wszystkich wątpiących w wielkość Wałęsy. Za publiczne pieniądze, przy wsparciu elit rządzących, powstaje propagandowy film fałszujący nie tylko biografię Wałęsy, ale również dzieje polskiego oporu przeciwko komunizmowi. Należy zgodzić się z Bronisławem Wildsteinem, który odnosząc się do nowych pomysłów reżyserskich Wajdy napisał niedawno: „Andrzej Wajda jest reżyserem świetnym. Dlaczego jednak, gdy podejmuje się robienia filmu o Wałęsie, wiemy, że będzie to wyłącznie hagiografia? Ano dlatego, że Wajda jest częścią establishmentu i robi film na zamówienie”.

Głowacki manipuluje wiedzą historyczną, by na siłę zbudować pomnik Wałęsy – herosa, a przede wszystkim nie-agenta, który zawsze perfekcyjnie rozwiązywał najtrudniejsze problemy doprowadzając bezbłędnie do „okrągłego stołu”. Stąd w finałowych odsłonach scenariusza Wałęsa wypowiada święte dla Głowackiego i Wajdy słowa: „Nigdy nie zostałem złamany. Nigdy nie byłem agentem. A jeśli byli agenci, to oni byli moimi agentami, a nie ja ich”.

Cóż na to odpowiedzieć? Tylko tyle, że Wajda, Głowacki i ktokolwiek inny może sobie używać Wałęsy do wszystkiego. Ale historycznych ujęć dokumentujących realną tragedię tysięcy bezpośrednich ofiar, dramatu miasta i wydarzenia o epokowym znaczeniu dla całego narodu, nie można wykorzystywać, jako argumentu uwiarygodniającego opowieść radykalnie sprzeczną z prawdą dowiedzioną naukowo i znaną publicznie. Jeżeli nie zabrania tego indywidualne sumienie ludzi chcących rozpowszechniać kłamstwo, to godność pamięci narodowej wymaga, by stanąć w obronie elementarnego szacunku dla zabitych i rannych, dla bitych i szykanowanych bohaterów gdańskiego Grudnia ‘70. Również dla kilkudziesięciu znanych z imienia i nazwiska stoczniowców, na których donosił TW ps. „Bolek”.

Autor

Nowy portal informacyjny telewizji wPolsce24.tv Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych