W nawiązaniu do artykułu "Zmarła heroiczna matka", który ukazał się w "Niedzieli"17 września br., pragnę opisać równie heroiczną postawę pacjentki, śp. Małgorzaty Krawczyk (ur. w 1958 r., zam. w miejscowości Żołynia, woj. rzeszowskie)
- tak rozpoczyna się list lek. med. Józefa Stasienki, chirurga z Rzeszowa, do redakcji tego tygodnika katolickiego, opublikowany w numerze z 15 bm.
Pracowała na centrali telefonicznej Telekomunikacji Polskiej SA w Żołyni, miejscowości położonej między Łańcutem a Leżajskiem. W pracy była bardzo lubiana. - Bardzo mile ją wspominamy.
Zawsze uśmiechnięta, żartowała
Było z nią bardzo wesoło, choć miała w życiu wiele trosk – jak każdy. Żadnych zatargów z nią nie było. Była bardzo uczynna. Kiedy któraś z nas potrzebowała zamienić się dyżurami, zawsze chętnie to robiła
– wspomina Zmarłą pełniąca akurat dyżur na centrali p. Barbara Stopyra. Jej słowom przytakują koleżanki zza ściany, pracownice biblioteki – pp. Helena Młynek i Teresa Lic (obie instytucje dzielą jedną z kamienic w rynku).
Była taka radosna. Jeszcze we wrześniu ub.r. na weselu bawiła się, tańczyła. A kilka miesięcy później...
- matka śp. Małgorzaty, Janina Witek (mieszka w Żołyni), z najwyższym trudem powstrzymuje płacz. - Mój Boże, była taka młoda...
Nie mam sumienia wypytywać ją zbyt długo.
Śp. Małgorzata Krawczyk została w marcu 1994 roku przyjęta do oddziału ginekologicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 1 w Rzeszowie. Była brzemienna (mniej więcej w czwartym miesiącu). Jednocześnie stwierdzono u niej zaawansowany nowotwór gruczołu piersiowego.
Postępowanie lekarskie, "zgodnie ze sztuką", nakazywało usunięcie dziecka i rozpoczęcie intensywnego leczenia onkologicznego. Istniały więc wskazania lekarskie do przerwania stanu błogosławionego!
- pisze doktor J. Stasienko w cytowanym liście.
Okres kilku miesięcy poprzedzających przyjęcie p. Małgorzaty do szpitala tonie w mrokach niewiedzy lub niepamięci osób, z którymi rozmawiałem. Z tego jednak, co udało mi się dowiedzieć od męża p. Małgorzaty, Kazimierza, wynika, że opisana przez doktora Stasienkę perspektywa stanęła przed chorą już między grudniem 1993 r. a marcem 1994 r. Wtedy miała pierwsze kontakty z lekarzami. Wtedy też podjęła decyzję, że
dziecka nie zabije, lecz je urodzi
Rozmawiałem z kilkoma onkologami z różnych ośrodków. Ich opinie mocno różniły się między sobą. Nie ma potrzeby przytaczania wszystkich, bo najbardziej charakterystyczna dla klimatu, w którym p. Małgorzata musiała podjąć decyzję, wydaje mi się jedna wypowiedź. Zdaniem jednej z moich rozmówczyń, opinie różnych ośrodków onkologicznych są podzielone. Generalnie uważa się, że ciąża ogranicza możliwości agresywnego leczenia choroby nowotworowej, a tylko takie leczenie może być skuteczne. Dlatego w pierwszym trymestrze ciąży niektóre ośrodki rzeczywiście zalecają jej usunięcie, zwłaszcza przy zaawansowanej postaci nowotworu, kiedy powinno się zastosować chemioterapię. - Za mało jest przypadków dzieci, które przeżyły chemioterapię matki bez uszkodzeń, żeby można było wyrokować pozytywnie w tym przypadku – powiedziała moja rozmówczyni. Jej zdaniem, szansa kobiety na wyleczenie jest dużo mniejsza wtedy, kiedy nie zdecyduje się ona na usunięcie ciąży. - Jest to skomplikowany problem moralny i każda z dróg niesie ze sobą ogromne niebezpieczeństwo – usłyszałem. Problem to rzeczywiście bardzo skomplikowany, bo Zmarła musiała rozważyć: czy zgodzić się na zabicie dziecka i obciążyć swoje sumienie, nie mając wcale pewności, że to uratuje jej życie, czy urodzić je, mając świadomość, jakie się z tym wiążą niebezpieczeństwa – i dla niej, i dla dziecka. Być może śp. Małgorzata usłyszała także, że powinna rozważyć, czy jest słuszne ratowanie poczętego dziecka przy ryzyku, że osieroci trzy córki – Joannę, Wiolettę i Karolinę (14, 12 i 10 lat).
Jak długo i jak mocno p. Małgorzata musiała się bić z tymi lub podobnymi myślami – pozostanie na zawsze tajemnicą. Zmarła musiała mieć także świadomość, że rodzina, lekarze, itd., mogą oczywiście podpowiadać, ale ciężar podjęcia decyzji spoczywał przede wszystkim na niej.
Mąż Kazimierz pamięta moment podjęcia tej decyzji:
W pewnym momencie Goni wyszły łzy i powiedziała: „Nie usunę tego dziecka". I bardzo dobrze zrobiła
– dodaje z przekonaniem w 5 miesięcy po śmierci żony. Trzeba to podkreślić: mąż od początku uszanował tę decyzję.
Pani Małgorzata była ostatni raz w pracy w połowie marca 1994 r. Maria Jagustyn, najbliższa koleżanka z pracy Zmarłej, pamięta ten okres:
To było w tym samym czasie, kiedy u mojej córki pojawiły się guzy na piersiach – na szczęście, niegroźne. Gosia była w ten dzień w pracy do południa. Wróciłyśmy akurat z córką od lekarza. Odwiedziłam Gosię na centrali, opowiedziałam jej o wizycie. Wówczas ona przyznała się, że ma podobne problemy. Trochę na nią wtedy nakrzyczałam, że powinna pójść do lekarza.
W marcu 1994 r. na oddziale chirurgii Szpitala Wojewódzkiego nr 1 w Rzeszowie wykonano operację amputacji piersi. Operacja nie powstrzymała jednak rozwoju choroby.
19 sierpnia 1994 r., na około miesiąc przed terminem, p. Małgorzata
urodziła przez cesarskie cięcie zdrowego chłopczyka
któremu na chrzcie św. nadano imiona Krystian Józef. Pierwsze imię wybrały córki, drugie – nadano na wyraźne życzenie matki. Ojciec Krystiana stwierdził rozmowie ze mną, że zbieżność drugiego imienia chłopca z imieniem chirurga p. Małgorzaty i zarazem autora listu do „Niedzieli", nie była przypadkowa. W okresie leczenia w Rzeszowie z wielkim poświęceniem chorą zajmowała się także doktor Wiesława Rybak.
Doktor Stasienko podkreśla, że pełna godności i heroizmu postawa p. Małgorzaty zwróciła uwagę tak jego, jak i każdego, kto miał choćby przelotny kontakt ze Zmarłą.
Miała okresy wahania, ale w sumie była konsekwentna i urodziła. Jest Krystian, którego mogłoby nie być
– mówi chirurg.
Przyznaję, że starałem się ją trochę podtrzymywać w pragnieniu urodzenia tego dziecka. To cierpienie dokonało także głębokich zmian w jej podejściu np. do spraw wiary. Zwierzała mi się, że w czasie choroby jej wiara, jej modlitwa stała się inna, dojrzalsza, głębsza.
Ostatni – telefoniczny – kontakt ze Zmarłą doktor Stasienko miał około Bożego Narodzenia. Wcześniej dowiedział się od rzeszowskich onkologów, że p. Małgorzata, która leczyła się jakiś czas w rzeszowskim ośrodku, już tu nie przyjeżdża, że zmieniła ośrodek na brzozowski. Później chciał się jeszcze skontaktować, ale zwlekał, bał się dowiedzieć, że p. Małgorzata nie żyje. Zadzwonił dopiero we wrześniu, po przeczytaniu artykułu w „Niedzieli". Wtedy dowiedział się, że „jego" pacjentka zmarła w nocy z 13 na 14 maja br.
Wielką zasługę w tym, że rodzina Krawczyków „jakoś się trzymała" w okresie po przyjściu na świat Krystiana, ma ks. Tadeusz Barcikowski, młody kapłan pracujący wówczas w Żołyni (na wakacjach br. został przeniesiony do parafii w Sieniawie).
Pewnego dnia zastępowałem proboszcza
– wspomina ks. T. Barcikowski.
Zadzwoniła p. Małgorzata, prosząc o jak najszybszy chrzest dziecka. Zapytałem, dlaczego nie może doczekać do niedzieli. „Bo jestem chora i idę do szpitala" - odpowiedziała. „Co się stało?". Rozpłakała się: „Jest bardzo źle".
Zapytałem, jak mogę pomóc, zaprosiłem do siebie. Kiedy przyszła, odpowiedziała, że jest po amputacji piersi, że są przerzuty. Wtedy zaproponowałem jej Brzozów.
W Brzozowie rozpoczęto intensywne leczenie onkologiczne: chemioterapię, radioterapię itd. Kiedy czuła się lepiej, wstępowała w nią nadzieja, że wszystko skończy się dobrze. Niestety, nigdy nie trwało to długo, widziała, że chemia jej nie pomaga. Nowotwór był wyjątkowo oporny na leczenie.
Bardzo przeżywała rozłąkę z rodziną. Ks. Barcikowski wspomina, że prosił lekarzy, aby mogła przebywać w domu na przepustkach, ilekroć się lepiej poczuje.
W domu nosiła Krystiana, cieszyła się nim, mówiła:Boże, ja bym miała go nie urodzić?
Kiedy przyjeżdżaliśmy do szpitala, ja czy jej mąż, przede wszystkim wypytywała się o dzieci, a najbardziej o Krystiana.
Cierpiała bardzo, chudła, chemioterapia spowodowała, że zaczęły jej wypadać włosy, czuła, że traci siły, bardzo spuchła jej ręka. Lekarze coraz częściej dawali do zrozumienia, czy to mężowi, czy księdzu, że stan chorej nie rokuje niczego dobrego. Nie pomagały też mikroelementy od inż. Jana Nowackiego z Warszawy.
W kwietniu, gdy była w domu, otworzyła się jej ropiejąca rana w miejscu cięcia. Nastąpiło uszkodzenie żyły, p. Małgorzata dostała krwotoku. Wezwana lekarka z pogotowia zatamowała go. Krwotok powtórzył się tego samego dnia po południu. Chorą odwieziono na oddział chirurgii szpitala w Łańcucie.
Zbliżała się Wielkanoc, więc ks. T. Barcikowski, widząc jak poważny jest stan chorej, zaczął się modlić, aby przynajmniej przeżyła święta.
Któregoś dnia poszedłem do niej – wspomina – i jakby nigdy nic zapytałem, czy chce skorzystać z mojej posługi. Byłem w tym momencie trochę „obłudny", ponieważ oleje miałem w kieszeni. Odpowiedziała, że jest po spowiedzi, ale chętnie przyjmie sakrament chorych. Kamień spadł mi z serca. W nocy nie było telefonu, wiedziałem więc, że przeżyła. Rano pojechałem do szpitala, okazało się, że miała jeszcze jeden atak. Leżała bardzo wymęczona, ale jednocześnie bardzo dzielna. To było charakterystyczne: mimo ogromnego cierpienia
do końca zachowywała wolę życia
zdobywała się nawet na żarty.
Przez cały czas pobytu w szpitalu miała bardzo dobrą opiekę, nie tylko lekarską; ogromnie dużo czasu poświęcała chorej p. Elżbieta Jagustyn, pielęgniarka, niemal codziennym gościem był ks. T. Barcikowski, a przede wszystkim – mąż Kazimierz, który bywał w szpitalu nawet dwa razy dziennie, przesiadywał przy żonie całymi nocami, przygotowywał mikroelementy, podawał.
Podziwiałem go
– mówi ksiądz.
Trzeba jeszcze dodać, że ogromną pomoc, gdy chora była w domu, świadczyły sąsiadki na czele z p. Zofią Mach oraz p. Stanisława Woś z ośrodka zdrowia w Żołyni.
Pani Małgorzata wróciła ze szpitala do domu na tydzień przed śmiercią, 6 maja br. W ostatnich dniach często w domu bywał ktoś, kto modlił się przy Jej łóżku. W Jej intencji modliły się także grupy duszpasterskie działające w parafii. Jeszcze na dwa dni przed śmiercią p. Małgorzaty ks. Barcikowski był na Śląsku u radiestety, który przekazał wiele słusznych uwag, np. co do sposobu odżywiania się, ale w wielu opiniach wydał się księdzu niewiarygodny.
W czwartek, 11 maja, po południu, rozpoczęła się agonia. Chora przestała przyjmować pokarmy i mówić, nie wstawała już z łóżka, nawet z pomocą. Widać było jej wielkie cierpienie fizyczne, ale i ogromny spokój.
W sobotę późnym wieczorem wokół łóżka konającej zgromadziła się najbliższa rodzina, był ks. Tadeusz. Dzieci modliły się, aby żyła. Kiedy ktoś ze starszych rozpłakał się na te słowa, dziewczynki zaczęły się modlić: „Panie Jezu, nie zabieraj nam mamusi!".
Ok. 1 w nocy nastąpił bezdech. Ks. Tadeusz poprosił o gromnicę, udzielił warunkowego odpuszczenia grzechów.
Usiadłem na łóżku
– wspomina. - I poczułem, jakby jej ciało się zapadało, kurczyło. Po policzkach p. Małgorzaty spłynęły dwie wielkie łzy.
I to był koniec.
Rozpocząłem odmawiać „Wieczne odpoczywanie".
Ks. Tadeusz ze wzruszeniem kontynuuje:
Powiedziałem do dzieci: „Słuchajcie, mamusia zakończyła trudną drogę, ale była to droga do nieba". Myślę, że – co oczywiste – dzieci przeżyły bardzo mocno tę śmierć, ale jednocześnie są świadome, że mama jest w niebie i się nimi opiekuje.
Moi rozmówcy mówią o Zmarłej z najwyższym uznaniem.
Bardzo cierpiała, ale jednocześnie była osobą godzącą się z tym co jest. I ciągle miała wiarę, że wyjdzie z tego
– wspomina doktor Józef Oberc, ordynator oddziału chirurgii onkologicznej szpitala w Brzozowie.
Zachowywała się bardzo dzielnie, nie tragizowała
– dopowiada doktor Wiesław Chechliński, ordynator oddziału chirurgii szpitala w Łańcucie.
- Okres jej choroby i moment śmierci były dla mnie wielką szkołą – mówi ks. T. Barcikowski.
Nigdy nie usłyszałem od niej jednego zdania skargi, buntu: „Dlaczego Pan Bóg mi to zrobił?". Czasami mówiła tylko: „Boże, jak mnie ta ręka boli". Były dwa heroiczne momenty w jej życiu. Pierwszy to moment decyzji, że jednak urodzi dziecko. Była bardzo dumna z tego, że urodziła Krystiana. Podziwiam jej wybór. Zachowała się, jak przystało na matkę, która powinna dawać, a nie odbierać życie. Drugi heroiczny moment to okres jej choroby i cierpienia. Człowiek z reguły pyta: dlaczego ja? Ona pytała: dlaczego to takie trudne, ale nie w sensie pretensji do kogokolwiek.
Kiedy leżąc w ostatnim miesiącu życia w szpitalu w Łańcucie przygotowywała męża na to, że może zostać sam z czwórką dzieci, musiała mieć pewność, że uszanował on jej decyzję, a ostatnią wolę – wypełni.
Tekst ukazał się w Gazecie Codziennej "Nowiny", największym dzienniku woj. podkarpackiego, w 1995 r.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/135092-trudna-droga-do-nieba-byly-dwa-heroiczne-momenty-w-jej-zyciu-pierwszy-to-moment-decyzji-ze-jednak-urodzi-dziecko
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.