POLSKA – NIEMCY 5:2?
A jednak to możliwe...
Nie wiem, jak potoczą się losy polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Euro 2012. Piszę ten felieton po pierwszym meczu (1:1 z osłabioną o jednego zawodnika Grecją!), którego cudem tylko nie przegraliśmy.
I właśnie teraz przypomniał mi się najważniejszy (dla mnie osobiście) mecz Polska-Niemcy, wygrany gładko 5:2 przez naszych.
Niemożliwe?
A jednak to prawda...
Zacznijmy od początku...
Pochodzę z miasteczka Rypin (przed II wojną liczącego ok. 10 tys. mieszkańców). Po wkroczeniu Niemców w 1939r. cała Ziemia Dobrzyńska włączona została w skład III Rzeszy. Chcąc wyczyścić teren z niepewnego elementu jeszcze jesienią tego roku połączone siły gestapo, SS i Selbstschuts (paramilitarne oddziały złożone z miejscowych Niemców) rozpoczęły na ogromną skalę aresztowania, wysiedlenia i masowe mordy polskiej ludności. W pierwszej kolejności w podziemiach budynku gestapo ginęli (poddawani wcześniej okrutnym torturom) „niereformowalni” polscy patrioci: urzędnicy państwowi, nauczyciele, księża, ziemianie, policjanci, kupcy, inteligencja etc. etc.
Ponieważ „moce przerobowe” gestapowskich piwnic były zbyt małe (straciło tam życie ok. 1.000 osób), rozpoczęto wywożenie skazańców ciężarówkami i rozstrzeliwanie ich poza miastem; w samych tylko lasach skrwileńskich, w wykopach podobnych do katyńskich pogrzebano 1.450 osób! Szczególnie drastycznie przedstawia się historia 50 harcerzy – „niebezpiecznych wrogów” Niemiec hitlerowskich – dowiezionych tu na egzekucję aż z Grudziądza...
W drugiej fazie wojny terror nieco zelżał; najwybitniejsi polscy patrioci zginęli lub zostali wysiedleni; pozostali potrzebni byli III Rzeszy jako darmowa, niewolnicza siła robocza; walczący na wszystkich frontach Wehrmacht potrzebował żywności, mundurów, sprzętu, wszystkiego...
Przebywający na szkoleniu w okolicach Rypina lotnicy Luftwaffe lubili po zajęciach pograć dla przyjemności w piłkę nożną; football był też ulubionym sportem polskiej młodzieży. 17 sierpnia 1943r. – z inicjatywy tychże lotników doszło na stadionie w Rypinie do historycznego spotkania; przy ogromnym dopingu miejscowej ludności nastoletni (w większości) reprezentanci Polski dokopali armii okupanta 5:2!!!
Tydzień później – przed rewanżowym meczem gestapo wyłapało na boisku wszystkich polskich zawodników. Pomimo wstawiennictwa niemieckich lotników (tu zawodnicy z Luftwaffe zachowali się fair play) Polacy zostali aresztowani i skazani na wieloletnie, ciężkie roboty.. I tak mogą mówić o wielkim szczęściu; gdyby udowodniono im działalność w nielegalnej organizacji (sport był wtedy zakazany), niechybnie zostaliby rozstrzelani...
Dlaczego o tym piszę? Bo porównując tamtą sytuację z obecnym, skomercjalizowanym (i skorumpowanym) widowiskiem typu „chleba i igrzysk” wstyd mi dziś za płytkość naszego stadionowego „patriotyzmu”...
Lech Makowiecki
P.S. Z pozdrowieniem dla prawdziwych kibiców-patriotów dedykuję im wszystkim swoja najnowszą piosenkę; nie usłyszycie jej w mainstreamowych mediach, więc puszczajcie ją „na maksa” i przy otwartych szeroko oknach:
POLSKA 2012
Jeśli historia meczu „Polska-Niemcy 5:2” zainteresowała was bardziej – poniżej fragmenty książki Piotra Gałkowksiego na w/w temat:
W czasie wojny i okupacji niemieckiej (1939-1945)
W połowie września 1939 roku Niemcy wprowadzili zakaz funkcjonowania polskich organizacji, w tym również o charakterze sportowym. Rozwiązany został rypiński „Strzelec” oraz skupiona w niej drużyna „Lecha”. Wszelka zorganizowana działalność sportowa wśród Polaków została całkowicie zakazana. Już jednak od wiosny 1940 roku młodzież rypińska zaczęła tworzyć zespoły piłkarskie na poszczególnych ulicach i podwórkach, i rozgrywać mecze. Nazywane „dzikimi drużynami”, miały określenia od nazw ulic: „Warszawska”, „Piaski”, „Targowa”.
Późnym latem 1943 roku wśród zawodników dzikich drużyn narodził się odważny pomysł rozegrania meczu z Niemcami, okupującymi Rypin. Bogdan Rutkowski, jeden z mieszkańców miasta, nawiązał kontakt z żołnierzami niemieckimi, głównie Austriakami, pracującymi przy budowie wojskowego lotniska w firmie „Bauleitung”. Datę spotkania, które miało odbyć się na przedwojennym rypińskim stadionie, ustalono na 12 września. W reprezentacji Rypina na murawę odważnie, aczkolwiek nieświadomi grożącego im niebezpieczeństwa, wyszli: Jan Lewandowski (bramkarz), Eugeniusz Marynowski, Karol Dobrowolski (obrońcy), Bogusław Amlicki, Tadeusz Ratkowski, Roman Sobociński (pomocnicy), Stanisław Sobiechowski, Wacław Witkowski, Kazimierz Kolasiński, Włodzimierz Pawlak, Ryszard Regel.
Dzisiaj z uczestników meczu z Niemcami żyje już tylko Wacław Witkowski. W latach siedemdziesiątych Bogumił Drogorób, dziennikarz tygodnika Kujawy, przeprowadził z żyjącymi wówczas uczestnikami meczu rozmowę, której przebieg przedstawił w artykule zatytułowanym O meczu, którego nie było. Tekst ma dzisiaj wartość unikalną i jest jedynym źródłem przedstawiającym te wydarzenia. W publikacji dotyczącej piłkarstwa rypińskiego należy zatem zacytować go w całości.
Rok 1943. Pora letnia, sierpień.
W Rypinie, mimo wyraźnego zakazu okupanta, młodzież opłotkami uprawia sport. Grają ulica na ulicę, podwórko na podwórko, osiedle na osiedle. Głównie w piłkę nożną. Jeszcze nikt nie wie, że niebawem piłka nożna stanie się punktem zapalnym, znaczącym epizodem w historii miasta, w historii rypińskiego sportu.
W mieście stacjonuje jednostka Luftwaffe, działa również niemiecka firma Bauleitung, budująca lotnisko dla potrzeb floty powietrznej okupanta, pracuje kilka zakładów prywatnych, prowadzonych przez Niemcу w. Pomiędzy Polakami, pracującymi w firmach niemieckich jako krawcy, szewcy, a żołnierzami stacjonującymi w jednostce Luftwaffe, dochodzi do rozmów w sprawie rozegrania meczu piłki nożnej.
– Inicjatorem tego spotkania – mówi Roman Sobociński – z naszej strony był Bogdan Rutkowski, krawiec. Dziś już nie żyje. Wiedział, że żołnierze grają w piłkę pomiędzy sobą, nasi też. Dogadał się z kimś od nich, była to więc wspólna inicjatywa.
W sierpniowe, niedzielne popołudnie, na stadion, wypełniony mieszkańcami miasta, Polakami i Niemcami, wychodzą jedenastki Ochotniczej Straży Pożarnej (pod taką nazwą Rypiniacy mogli wystąpić) i żołnierzy okupanta. Zaczyna się mecz.
– O dziesiątej matka mówi, zjedz obiad – wspomina Bogusław Amlicki – bo potem nie będziesz miał czasu. Zjadłem ten obiad, człowiek już się denerwował. Białe majtki każdy miał, gorzej było z koszulkami. Występowaliśmy w granatowych. Kto nie miał, pożyczał. Buty piłkarskie z prawdziwego zdarzenia były marzeniem. Na zwykłe chłopaki, co w szewskich warsztatach pracowali, dorobili kołki. Dopiero można było kopać.
– Przed meczem – mówi Roman Sobociński – zrobiliśmy krótką odprawę. Trzeba było ustalić taktykę gry. Niemcy, chłopy jak dęby, silniejsi fizycznie, a u nas młodzież. Trzech tylko miało po dwadzieścia jeden lat, reszta po osiemnaście, siedemnaście, nawet szesnaście. Powiedzieliśmy sobie tak: grajmy technicznie, szybko oddać piłkę, żeby nie było starcia ciało w ciało, wątpliwego, czy oczywistego faulu.
– Sędzia był Niemcem – uzupełnia Stanisław Sobiechowski. Nie miał jednej dłoni, lewej czy prawej. Ale sędziował bezstronnie, to każdy kto grał, dziś przyzna. Wygraliśmy.
– Strzeliliśmy pięć bramek, oni dwie – mówi – Wacław Witkowski. Wszyscy; co w ataku grali, strzelili po jednej. Pierwszą Ryszard Regiel, na dwa zero podniósł Sobiechowski, potem Niemcy strzelili pierwszą, na trzy jeden Kazimierz Kolasiński, na cztery jeden Włodek Pawlak, druga dla Niemców i piątą dla nas, strzeliłem ja.
Roman Sobociński kontynuuje – na innych formacjach grali: w bramce Jan Lewandowski, w obronie Eugeniusz Marynowski, Karol Dobrowolski lub Karol Regiel, w pomocy Tadeusz Ratkowski, Bogusław Amlicki i ja.
– Czy ja nie wpuściłem trzech bramek? – zastanawia się Jan Lewandowski. Mnie się wydaje, że jednak było 5:3.
Nie masz racji, Jasiu – oponują Tadeusz Ratkowski i Wacław Witkowski.
Mecz rozgrywał się przy ogromnym dopingu rypiniaków. Skandowano hasło „Margaryna wygrywa, masło przegrywa”. „Margaryna wygrywa, kiełbasa przegrywa”. Ich podtekst był jasny i czytelny, także dla Niemców. Radość po wygranym meczu przeniosła się na ulice. Matki płakały z radości, dziewczyny całowały zwycięzców. W obozie przeciwnym konsternacja, gorycz poniesionej porażki, chęć rewanżu.
Przyznać trzeba, – mówi Roman Sobociński – że drużyna przegrywająca, w sportowy sposób przyjęła wynik meczu. Nie było złośliwych zagrań z ich strony.
Za tydzień mecz rewanżowy. Im bliżej niedzieli, atmosfera staje się coraz bardziej napięta. Trwają przygotowania w zespole rywali, rypiniacy trenują po pracy na podwórkach. Znów grają ulica na ulicę. Żaden z piłkarzy nie przeczuwa, co niebawem nastąpi.
– Jeszcze było sporo czasu, do meczu – mówi Roman Sobociński. – Usiadłem na trybunie i widzę, że coś za dużo tych żółtych mundurów, więc mówię do szewca Teskego, Niemca: Panie Teske, coś mi tu pachnie, po co oni kręcą się koło naszych chłopaków?
– Mnie też radzono, żebym nie wychodził, bo nas zamkną, tak jak w Grudziądzu zrobili – uzupełnia Wacław Witkowski. Mówiliśmy chłopakom, że coś nie gra, żeby uważać. Każdy jakoś zlekceważył. Myślał, że za sport nie będą wsadzać.
Jednak do rewanżu nie dochodzi. Gestapo zgarnia ośmiu zawodników rypińskiej drużyny. Oburzenie na trybunach. Konsternacja w drużynie przeciwnika, który czeka na rywala na boisku.
– Zaprowadzono nas do Gestapo, na noc do żandarmerii – wspomina Bogusław Amlicki. – Sześciu wpakowano do jednej celi. Wąskiej, ciasnej, tak, że tylko dwóch mogło spać. Pytali, co my za organizacja, kogo reprezentujemy. Za politycznych nas brali. Dwa tygodnie nas trzymali. Potem trzy miesiące w Brodnicy, w areszcie i za zhańbienie armii niemieckiej, jak nam potem odczytano, na roboty. Wysłali nas do Gdańska, gdzie pracowaliśmy w jednej z firm niemieckich. Aż do wyzwolenia.
– Mnie, Karola Dobrowolskiego i Wacka Witkowskiego nie złapali – dodaje Roman Sobociński. – Wróciłem do domu. Następnego dnia do pracy. Po dwóch dniach, gdy chłopaków nie wypuszczają, pomyślałem sobie, że trzeba pójść na Gestapo, złożyć wyjaśnienie i może wtedy wszystkich puszczą. Poszedłem do matki Dobrowolskiego, który się gdzieś ukrył i powiedziałem, że mam taki zamiar. Karol więc też się zgłosił. Okazało się jednak, że chcą nas wrobić w organizację polityczną. W rzeczywistości nikt z nas polityką w tym sensie się nie zajmował.
W 1997 roku, kiedy jeszcze żyło kilku innych uczestników meczu, Bogdan Balcerowicz przeprowadził wywiad z Jerzym Solarskim, Wacławem Witkowskim i Romanem Sobocińskim.
Jerzy Solarski, urodzony 16 listopada 1922 roku, wspominał: Grywaliśmy w czasie okupacji dość często. Ulica na ulicę. Ten pamiętny mecz, który rozegraliśmy z niemieckimi żołnierzami wygraliśmy w pięknym stylu 5:2. Nasi kibice zagrzewali nas do walki bardzo spontanicznie, wykrzykując, gdy zdobywaliśmy kolejne bramki: „margaryna wygrywa - masło przegrywa”. Rewanżowy mecz miał się odbyć w następną niedzielę i mieliśmy go rozegrać z reprezentacją niemieckiego Luftwaffe. Przyjechał wtedy do Rypina nawet Urban, który był w reprezentacji Niemiec, a wtedy służył w wojsku. Mecz miał się odbyć na boisku obok dzisiejszej szkoły podstawowej nr 2. Jednak nie odbył się, ponieważ Niemcy zorganizowali na nas nagonkę, aresztując rypińskich zawodników. Po pobycie w obozie pracy w Brodnicy mnie wywieźli do Gdańska. Pracowałem w fabryce kolejowej, gdzie robiliśmy remonty lokomotyw, wagonów oraz przeróbki samochodów na holtzgas (napęd poprzez spalanie drewna). W Gdańsku byłem do końca wojny. Pamiętam, że sentencja naszego wyroku, jaki nam ogłosili w Brodnicy brzmiała: „za obrazę narodu niemieckiego”. Jak wróciłem z Gdańska, w Rypinie było wielu chłopaków, którzy chcieli grać w piłkę. Graliśmy niemal każdego dnia. Dlatego w Rypinie była wtedy taka silna drużyna. Nikt nie mógł z nami wygrać. Jak pojechali raz chłopaki na mecz do Wąbrzeźna to wygrali go 16:0.
Wacław Witkowski, urodzony 14 kwietnia 1924 roku w Rypinie, podczas okupacji grywał w dzikiej drużynie z ulicy Targowej, wspominał: Myśmy już w piątek wiedzieli, przed niedzielnym meczem, że będą aresztowania na boisku. Tak do Genka Marynowskiego powiedział jeden z Niemczaków, którzy nas często przepędzali z boiska. Genek przyszedł do mnie i mi to powiedział. Pewnie tak do końca to w to nie wierzyliśmy. Ja już nie poszedłem na ten mecz, a właściwie to tylko z daleka się przyglądałem, bo za mnie miał akurat grać Mietek Markuszewski, który przyjechał z Gdańska.
Mecz miał się odbyć podczas niemieckiej uroczystości zakończenia żniw, takich dzisiejszych dożynek. Niemiecka drużyna już wybiegała na boisko. Nasi też się już przebierali w swoje stroje, ale okazało się, że Niemcy postanowili już wcześniej wyłapać i aresztować naszych. A powodem było to, że Niemcy uważali naszą drużynę za zorganizowaną nielegalną organizację, która może działać na szkodę narodu niemieckiego. Taka zresztą była potem ostateczna sentencja wyroku, jaki co niektórzy z naszych otrzymali. Mieliśmy przecież niemal identyczne stroje. Bardzo o to dbaliśmy, aby dobrze się prezentować. Potem na Gestapo pytali: „kto finansował drużynę?” A my przecież utrzymywaliśmy się sami. Jak jechaliśmy na mecz do Brodnicy - bo i tam rozgrywaliśmy mecze w czasie okupacji - to każdy sam płacił za bilet, każdy sam organizował sobie strój piłkarski. Buty piłkarskie robiliśmy sami, przybijając korki. Nosiliśmy wtedy niebieskie koszulki i białe spodenki. Każdy sam sobie kombinował. Chcieliśmy wyglądać bardzo porządnie, jednolicie, jak prawdziwa drużyna sportowa. A żeby Niemców oszukać, występowaliśmy jako „straż ogniowa”. Na tym pierwszym meczu z Niemcami był fotograf z niemieckiej gazety „Thorner Freiheit” i pyta się naszych, myślał, że jesteśmy Niemcami - co to za organizacja?, a my mówimy, że „ochotnicza straż pożarna”. Ktoś musiał Niemcom donieść, że my jesteśmy tak dobrze zorganizowani. To podobno był donosiciel Gestapo Jabłoński - wspomina Roman Solarski - który dla zatarcia śladu został razem z nami aresztowany. To on podał nasze nazwiska, kto kim jest... Za to i za inne sprawki dostał po wojnie 6 lat więzienia, był deportowany w głąb Rosji. Wtedy to Ryszard Regel wziął wszystko na siebie, powiedział Niemcom, że on był całym szefem, i że to on był kapitanem drużyny. Mieliśmy wkrótce grać z Grudziądzem. Wcześniej graliśmy z Brodnicą, wygraliśmy 4:0. Gdy ci z Brodnicy przyjechali na rewanżowy mecz do Rypina też przegrali. Jeden z gestapowców pyta Regla, już po aresztowaniu: „może zagracie mecz z Warszawą?”. „Z Warszawą to może nie, ale z Gdańskiem możemy zagrać” - powiedział odważnie. Po aresztowaniu siedzieliśmy 3 miesiące w więzieniu. W Rypinie tydzień, a potem wywieźli nas do obozu pracy do Brodnicy.
Roman Sobociński, urodzony 5 sierpnia 1922 roku w Rypinie, również zawodnik drużyny z ulicy Targowej, wspominał: Nasi chłopcy przebierali się przed meczem. Ja byłem koło Teskego. Ociągałem się z rozbieraniem, bo coś wisiało w powietrzu niedobrego. Już wiedziałem, co się święci. Ja tych wszystkich gestapowców to znałem z widzenia, bo oni do Teskego przychodzili po buty. Najpierw na boisku odbył się mecz koszykówki, potem siatkówki. Niemcy grali między sobą. Na zakończenie miał być ten mecz rewanżowy za porażkę sprzed tygodnia z naszą drużyną. Był tam jeszcze ze mną Karol Dobrowolski. Trochę tych naszych chłopaków poszło do takiej budki rozbierać się. Patrzę, a gestapowcy zaczynają tę budkę okrążać. Pytam Teskego, on Leopold miał na imię, co się tu dzieje? A to nic takiego -odpowiada. A przecież już wiedział. Widzimy, że niedobrze się dzieje i zaczęliśmy się powoli wycofywać, wyszliśmy drugą bramą i chodu. Niektórzy z naszych, co się też w porę zorientowali w sytuacji, nawiewali przez pobliski cmentarz.
Nazajutrz spokojnie poszedłem do roboty. Pracowałem u Kwiatkowskiego. Okazało się, że gestapowcy już o mnie pytali. Przychodzi nagle Jasiu Lewandowski - jego jakoś Niemcy zwolnili, był pomocnikiem operatora w kinie, i mówi do mnie: „Roma, wiesz ty co? Niemcy mi powiedzieli, żeby zgłosił się Sobociński i Dobrowolski to resztę wypuszczą!” Poszedłem do Dobrowolskich. Był Karol i poszliśmy razem. Było przesłuchanie. Niemcy wciąż pytali nas, żeby powiedzieć, co to z nas za organizacja? Mówię, że żadna organizacja, myśmy już przed wojną grywali w piłkę ulica na ulicę, a ponieważ niemieccy żołnierze chcieli z nami zagrać mecz, to się skrzyknęliśmy, aby rozegrać ten mecz. Ale już nas nie wypuścili. Okazało się, że nasza sprawa nie podlega pod Gestapo tylko pod policję kryminalną - jej siedziba mieściła się wtedy koło kościoła św. Trójcy. Tam trzymali nas tydzień, a potem odesłali do Brodnicy. To był obóz pracy. Tam też przez tydzień każdy z nas siedział w osobnej celi. Zaocznie osądzili nas na 3 miesiące pobytu w obozie pracy.
Wzmianka o meczu zachowała się także w ocalałych fragmentach akt landratury rypińskiej. W sprawozdaniu z 21 września 1943 roku landrat rypiński pisał: Vor kurzen wurde durch die hiesige Stapoaussendienstelle eine Reihe Polen (Schutzangehörige) festgenommen, die sich vereinsmässig zusammengeschlossen hatten und Fussballsport betrieben. U.a. hatte auch unverständlicherweise eine Mannschaft der hiesigen Luftwaffe ein Spiel gegen die Polen ausgetragen (w tłumaczeniu: Niedawno przez tutejszą placówkę policji miejskiej zostało zatrzymanych wielu Polaków, którzy zrzeszali się w klubach i grali w piłkę nożną. M.in. nawet drużyna miejscowej Luftwaffe, nie wiedzieć dlaczego, rozegrała mecz przeciwko Polakom).
Interesujące są wojenne losy piłkarzy i działaczy „Lecha”. Większość z nich pozostała w Rypinie, znosząc trudy okupacji niemieckiej. Prezes klubu Józef Budzanowski wyjechał do Warszawy, wstąpił do Armii Krajowej i brał udział w Powstaniu Warszawskim. Bronisław Kolasiński w końcu sierpnia 1939 roku zgłosił się na ochotnika do wojska i został przydzielony do 8 Pułku Artylerii Ciężkiej w Toruniu. Brał udział w bitwie pod Modlinem. W wyniku odniesionych ran zmarł w grudniu 1939 roku w Szpitalu Ujazdowskim w Warszawie. Pochowany został na Cmentarzu Wojskowym na Powązkach. Jego brat Józef, w czasie okupacji razem ze swoim ojcem Romanem zaangażowany był w niesienie pomocy Żydom. Uznany został przez Izraelski Instytut Yad Vashem w 1953 roku jako „Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata” i posiada swoje drzewko oliwne w Lesie Męczenników w Jerozolimie. Tadeusz Kolasiński w sierpniu 1939 roku zmobilizowany został do wojska jako podporucznik rezerwy i skierowany do 18 Pułku Ułanów w Grudziądzu. Walczył w obronie Warszawy. Po kapitulacji, drogą przez Węgry i Francję, dotarł do Anglii, gdzie na ochotnika zgłosił się do utworzonej Brygady Spadochronowej gen. Stanisława Sosabowskiego. Brał udział w bitwie o Holandię. Zginął podczas desantu pod Arnhem 24 września 1944 roku. Tam też został pochowany. Pomnik Cichociemnych, między innymi z jego nazwiskiem, znajduję się na Cmentarzu Wojskowym w Warszawie na Powązkach.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/134126-polska-niemcy-52-a-jednak-to-mozliwe