Piotr Semka dla wPolityce.pl o 4 czerwca 1992 roku: "to była atmosfera linczu, która wywołała zachwyt wśród dziennikarzy"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Był to dzień poprzedzony tygodniem "ukrytego przygotowania ogniowego". Przede wszystkim pojawiło się w mediach bardzo wiele mechanizmów, które miały wzmacniać napięcie. 28 maja Sejm przyjął uchwałę lustracyjną, i było wiadomo, że dano stosunkowo krótki okres na jej realizację. Przygotowaniem ogniowym były m. in. plotki, które sugerowały, że lustracja zostanie połączona z dekomunizacją. Pamiętam dobrze, jak na łamach "Gazety Wyborczej" pojawił się dokument, który sugerował, że dekomunizacja ma iść bardzo głęboko, aż do stopnia majstra w zakładach pracy, a więc bardzo nisko. Dokument sprawiał wrażenie spreparowanego, i do dzisiaj nie wiadomo, skąd pochodził.

To tworzyło atmosferę grozy.

Drugim czynnikiem była kampania kłamstw wobec okoliczności zablokowania przez rząd Olszewskiego podpisania przez Wałęsę umowy umożliwiającej tworzenie na bazie sowieckich baz wojskowych spółek, które miałaby charakter eksterytorialny. Wówczas to Wałęsa, przy użyciu wielu dyplomatów, intelektualistów, oskarżał rząd o całkowitą nieodpowiedzialność. Ta linia ataku polegała na tym, że rząd już, już podpisywał, a "histerię" wywołał rzekomo Olszewski, czym - twierdzono - kompromitował Polskę, łamał zasady dyplomacji itd.

Trzecim elementem były wnioski o dymisję rządu, które składał Jan Maria Rokita. Mało się pamięta o udziale tego polityka w tamtych wydarzeniach. Jan Rokita był aktywny nie tylko w czasie nocy czerwcowej, ale już wówczas.

Sam 4 czerwca składał się z dwóch faz.

Pierwszy okres to ten, w którym Wałęsa i większość posłów zakładali, że to już jest koniec agentów. Dochodziły wówczas informacje, że ci, którzy wiedzieli, że byli agentami, są gotowi podać się do dymisji. To był przypadek np. ministra Skubiszewskiego, który sugerował, że wycofa się ze swojej funkcji do pracy czysto naukowej. To odbierano jako sygnał odejścia. Zresztą sam Wałęsa wydał oświadczenie ok. godz. 13, w którym przyznawał się, że "coś tam podpisał", jak to określił.

Potem atmosfera się zmieniła. Kto tę atmosferę zmienił? Np. Jacek Kuroń był bardzo agresywny, opowiadając się za obaleniem rządu. Napisał o tym w swoich wspomnieniach, przywołując rozmowę z Wachowskim z 2 czerwca w ambasadzie włoskiej, w której stwierdził, że nie ma innego wyjścia niż obalenie rządu. Donald Tusk był zaskakująco agresywnym czynnikiem. Tak więc kluczowe postaci to Wachowski, Kuroń, Tusk, Moczulski. Cała partia Moczulskiego była zbudowana na autorytecie jednej osoby, dlatego uważał on, że nie może sobie pozwolić na cień wątpliwości co do siebie, i od razu przyjął rolę ostro grającego. Domyślam się jednak, że głównym "macherem" był Mieczysław Wachowski. I myślę, że to Wachowski wyrwał Wałęsę z przekonania, że trzeba się przyznać do wszystkiego. Przekonał go, że najlepszą obroną jest atak. Wachowski zresztą w wielu wypadkach sprawiał wrażenie kogoś, kto dominuje nad Wałęsą.

Do godziny 13-14 w Sejmie  widać więc przede wszystkim popłoch i przerażenie.

Warto podkreślić, że niezwykle ważną rolę w tym wszystkim odgrywał klub Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Posłowie KLD próbowali nie dopuścić do przyjęcia uchwały lustracyjnej poprzez zrywanie kworum, razem z Unią Demokratyczną. Prawie im się to udało, ale tylko prawie, bo przeważyły 2 głosy. Co ciekawe, na liście Macierewicza były tylko 3 osoby z KLD, jedna istotna, mianowicie Michał Boni. Ale postawę KLD tłumaczyłbym raczej faktem, że była to partia pod bardzo silnym wpływem Belwederu i Mieczysława Wachowskiego.

Po godz. 15 sytuacja się zmienia. W Sejmie pojawiają się ludzie związani z Belwederem. Pamiętam Wachowskiego rozmawiającego z przedstawicielem PAP.  Głośna jest też legenda mówiąca, że doszło do rozmowy między Wachowskim a Tomaszem Lisem. Ten ostatni zadał pytanie: "co mam robić, jestem między młotem a kowadłem", na co miała paść odpowiedź Wachowskiego: "spokojnie, spokojnie, do wieczora nie będzie kowadła". Obserwowałem też niektórych pracowników Telewizyjnej Agencji Informacyjnej (TVP), którzy przybyli z grupą liberałów. Odbywali oni rozmowy z dziennikarzami, które dziś odczytuję jako służące przekazaniu instrukcji co do tego, jak należy powoli zmieniać atmosferę.

Pamiętam charakterystyczny moment: polityk KLD Andrzej Zarębski podchodzi do "okrągłego stołu", przy którym siedzieli dziennikarze, i przedstawia swoje widzenie sytuacji politycznej. I chwilę potem, podczas kolejnego wejścia Tomasza Lisa na antenę TVP - jako sejmowego korespondenta - widać, jak Lis przedstawia jako obiektywną wiedzę to, co mu sugerował Andrzej Zarębski, który był stroną konfliktu.

I jeszcze jedna wstrząsająca scena: konferencja prasowa Piotra Naimskiego, wówczas szefa UOP. Artur Domosławski z "GW" zadaje pytanie o czysto zniesławiającym charakterze - o to, czy to prawda, że Naimski podpisał lojalkę. Naimski odpowiada, że to oczywiście nieprawda, po czym dochodzi do fascynującego momentu: okazuje się, że dziennikarze nie pytają o nic. Wydawałoby się, że tego dnia szef UOP-u powinien być zalany setką pytań. A tu cisza! Dzisiaj tłumaczę to w ten sposób, że większość dziennikarzy już przyjęła wersję obalających rząd, i nie czuła potrzeby pytania o cokolwiek, bo każde pytanie byłoby związane z odpowiedzą Naimskiego, z którą coś trzeba zrobić. Więc lepiej w ogóle nie pytać o nic.

Dochodzi do paradoksu, dość zabawnego. Późnym wieczorem spotykam Pawlaka, który nie bardzo wyróżniał mnie chyba spośród dziennikarzy. I Pawlak powiedział mi, że już jest zaplanowane, że po obaleniu Olszewskiego zostanie mianowany nowy szef Radiokomitetu.

Im bliżej wieczora, tym bardziej widać, że mechanizm politycznego linczu ruszył. Wiemy, że w tym czasie odbyły się dwie narady u Wałęsy: ta druga, o 22 chyba, została uwieczniona kamerą. Pierwsza miała miejsce ok. 20. Centrum wydarzeń przenosi się na salę sejmową. Mamy dramatyczne przemówienia tych, którzy bronią rządu, i histeryczna popędzanie ze strony tych, którzy chcą rząd jak najszybciej odwołać. Jan Rokita wołał groteskowo, że rząd Olszewskiego uprawia "obstrukcję, powtarzam: obstrukcję". Potem, następnego dnia Rokita twierdził, że ludzie Macierewicza niszczą rzekomo jakieś dokumenty, i trzeba szybko działać. Mówię to dlatego, że polityk ten ma dziś opinię poczciwego prawicowca, a warto przypomnieć, jak było wówczas. Zwłaszcza, że to Rokita budował tezę o "opozycji antypaństwowej", a z  takich słów rodziła się akceptacja dla działań grupy pułkownika Lesiaka.

4 czerwca 1992 roku po raz pierwszy zobaczyliśmy absolutną pogardę dziennikarzy mainstreamowych mediów dla wydarzeń; sprawiali oni wrażenie ludzi, którzy realizują jakiś scenariusz polityczny.

Wracając myślami do 4 czerwca chcę przywołać jeszcze jedną scenę. Rząd odwołano późno w nocy. I gdy posłowie opuszczali salę po tym politycznym linczu, przed Sejmem zebrała się najwyżej kilkunastoosobowa grupa młodych ludzi. To było nieco surrealistyczne, bo wyglądali oni jak młodzież, która chodzi na dyskoteki. Bardzo młodzi ludzie, a dziewczyny jeszcze przed dwudziestką. I oni jako jedyni, w imieniu wolnej Polski, zebrali się przed Sejmem, i zaczęli do tych wychodzących posłów gwizdać, i mówić "zdrajcy". I pamiętam, że wielu posłów - z tych, którzy rząd obalili - patrzyło takim niezadowolonym wzrokiem na strażników sejmowych , którzy stali przy wejściu, patrząc w inną stronę, nie mając ochoty na żadną interwencję. To była dość symboliczna scena: bardzo młodzi ludzie, trochę jak z kosmosu, których najmniej o to można było posądzać, stanęli w obronie  rządu Olszewskiego, w poczuciu nieprawości. Posłowie do nich rzucali hasła typu "ile wam zapłaci", typowe hasła. Pech chciał, że mojej ekipie  telewizyjnej skończył się limit pracy, i nie miałem kamery, nie mogłem tego sfilmować - czego do dziś żałuję. Dlatego o tym opowiadam, żeby tę scenę uwiecznić.

Pamiętam z tamtych godzin także licznych "prawicowych" polityków Unii Demokratycznej. Polityków w typie Aleksandra Halla, z Forum Prawicy Demokratycznej. Przekonywali wówczas, że oni owszem, są za lustracją, ale nie "dziką", ale mądrą. To była oczywiście nieprawda, bo potem czekaliśmy aż 7 lat na jakąkolwiek lustracją, którą uchwaliła AWS.

Często powtarza się też kłamstwo, że rzekoma lista Macierewicza była autorytatywnie sporządzonym spisem agentów, że przesądzała, kto był agentem, a kto nie. To nieprawda, na tym dokumencie był nagłówek mówiący, że jest to wypełnienie uchwały o sprawdzeniu stanu zasobów archiwalnych. Macierewicz podkreślał, że oceną sensu tych zapisów powinna zająć się specjalna komisja pod przewodnictwem Adama Strzembosza, wówczas I sędziego Sądu Najwyższego. I to dotyczyłoby przede wszystkim takich postaci jak Wiesław Chrzanowski. Niedawno Wiesław Walendziak postawił tezę, że to absurd, jeżeli ktoś ceni i Chrzanowskiego, i broni Macierewicza. Więc odpowiadam Wiesławowi Walendziakowi, że w tym nie ma sprzeczności, ponieważ takie sprawy miała badać komisja Strzembosza. Oczywiście, byli wówczas ludzie, którzy przekonywali takich ludzi jak Chrzanowski, że Macierewicz ich opluł i trzeba ten rząd odwołać. Ale powtarzam: lista Macierewicza była listą zasobów archiwalnych. Zrobiono wszystko, żeby ta lista była niejawna.

Łudzono się wówczas, o czym mówił ostatnio w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" Piotr Naimski, że część tych osób, które miały powody do poczucia winy, wycofają się z polityki. Czas pokazał, że te osoby właśnie zachowywały się w sposób najbardziej arogancki i bezczelny. Trzeba przypomnieć postawę Michała Boniego, który wówczas wygłosił całą tyradę o tym, że ujawnienie agentury oznacza "zamach na polski etos inteligencki". A mówił to człowiek, który wiedział doskonale, że współpracował z bezpieką. To była skala tego niesłychanego tupetu i gotowości do obrony swojego "niepokalanego" imienia każdą metodą. Co zresztą udało się Boniemu, bo przecież dopiero w roku 2008 musiał się przyznać do bycia agentem. I warto przypomnieć słowa Boniego, bo one są bardzo charakterystyczne dla tego stylu "skrzywdzonej niewinności". Cytuję:

"To, co obserwujemy obecnie - mówi Boni w 1992 roku - jest końcem pewnej formacji umysłowej. Jest końcem tego modelu polskiej inteligencji, jaki powstał po powstaniu styczniowym. Jest końcem pewnego etosu. Przez te trudne sto dwadzieścia lat, ze zmiennymi doświadczeniami, w etosie tym i polskiej opinii publicznej dominował prymat prawdy nad manipulacyjną efektywnością. (...) Obrona wartości jest wyśmiewana, sejmowy błazen, jakim jest Janusz Korwin-Mikke, przywdziać może niepasujący do niego kostium Katona, oby się nie okazało, że kata. (...) Nie ma w tej okrutnej, hazardowej grze parlamentarnej ani wygranych, ani przegranych. Zaczęła przegrywać polska racja stanu".

Michał Boni to polityk, który dziś decyduje o negocjacjach państwo - Kościół, więc to nie jest jakiś emeryt. I ten człowiek potrafił stawiać na równi z racją stanu próbę ukrycia faktu, że uległ SB i podpisał zgodę na współpracę. Do dzisiaj jest w polityce, czuje się nieskompromitowany, a premier Tusk przekazuje mu ważne elementy spraw państwowych.

Jacek Kuroń krzyczał w 1992 roku, że zna osoby z listy i im ufa, puszczano średnio udane dowcipy o kupie i wentylatorze - cała gama środków, które miały ukryć i zamaskować prawdę, że politycy, którzy mieli złe karty, nie potrafili się przyznać do słabości, natomiast potrafili doskonale kreować taką a nie inną atmosferę. Opowiadano przy tym bajki o jakiś płonących lasach pod Warszawą, o alarmach w koszarach MSW.

Zresztą kłamstwa dotyczące tamtych dni dzisiaj są powtarzane. Wojciech Czuchnowski - bo tak odczytuję inicjały "wcz" - tak rozpoczyna swój artykuł, który czytam 3 czerwca 2012roku: "4 czerwca o godz. 10 szef MSW dostarczył parlamentowi listę 66 nazwisk posłów, senatorów i ministrów, którzy w ocenie powołanego przez niego zespołu byli agentami komunistycznych służb bezpieczeństwa". To jawna nieprawda. W tych dokumentach było wybite, że jest to realizacja ustawy o stanie zapisów archiwalnych. Owszem, później, im bardziej konflikt narastał, tym bardziej zwolennicy ówczesnego PC czy RdR przyjęli tę konwencję, że to była lista agentów. Ale na początku tak nie było.

Ja ten dzień - 4 czerwca - pamiętam do dziś jako horror, bo był to dzień, w którym kłamstwo i tchórzostwo wygrywało z prawdą. To była atmosfera linczu, która wywołała zachwyt wśród dziennikarzy, a której symbolem były słowa Tomasa Lisa do grupy zaprzyjaźnionych dziennikarzy w kuluarach Sejmu, niby w formie żartu, ale zdradzające głębokie zaangażowanie, owe "panie prezydencie, Polska z Tobą".

Piotr Semka

not. Sil

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych