W długi weekend zagnało mnie do Budapesztu. Byłem w tym mieście poprzednio dawno temu, w połowie lat 90. Pamiętałem je dość słabo. Mogłem się spodziewać, że – podobnie jak od tamtego czasu Warszawa – wystrzeliło w górę dziesiątkami nowych, szklanych biurowców. Ale nic z tych rzeczy. Budapeszt nie pozbył się patyny miasta z historią, które się szanuje (trochę jak Paryż, może bardziej jak Londyn).
Sylwetka miasta jest nadal – jak przed II wojną światową – planowo zaznaczona kilkoma najważniejszymi punktami: parlament, bazylika św. Stefana, wzgórze zamkowe z zamkiem i kościołem św. Macieja, Wzgórze św. Gelerta. Jakoś nikomu nie przyszło do głowy przez ostatnie 23 lata, że miarą prestiżu i znaczenia Budapesztu będzie usianie jego centrum jak największą liczbą szklanych wieżowców lub postawienie w najbardziej prestiżowych lokalizacjach architektonicznych potworków bardzo prestiżowych projektantów. Nikt nie pomyślał, że przecież można by wyburzyć trochę secesyjnych kamienic i sprzedać z zyskiem dla miasta powstały teren, żeby mogli się na nim pobudować deweloperzy, tworząc trochę luksusowej powierzchni biurowej. A te skwery i parki, których w Budapeszcie pełno? Jakież to marnotrawstwo przestrzeni! Można by je przecież także zabudować, zrobić nowiutkie apartamentowce, oczywiście ogrodzone i z ochroną. Wprost niepojęte, jak władze węgierskiej stolicy mogą marnować takie okazje. Powinny przyjechać na przeszkolenie do Hanny Gronkiewicz-Waltz.
Kolejna rzecz, której brak wyraźnie się dostrzega, to wielkoformatowe reklamy. Billboardy, owszem, są, przy ulicach poza centrum. A i tam jest ich mniej niż w Polsce. Lecz w centralnych rejonach i Budy, i Pesztu nie dostrzegłem ani jednej kamienicy, zakrytej reklamową płachtą. Ba, nawet żadnej dużej, wolno stojącej reklamy. Czyżby w Budapeszcie nie potrzebowano pieniędzy na remonty domów – bo to podobno główny powód zakrywania domów reklamowymi szmatami w polskich miastach? A może Węgrzy żywią jeszcze prymitywne przesądy, że w przestrzeni publicznej muszą obowiązywać twarde zasady i że – obojętnie, czy dany jej wycinek jest własnością prywatną czy nie – nie można jej na chama zawłaszczać?
Przykro to stwierdzić, ale jeśli dla stanu mentalności narodu reprezentatywny jest wizerunek jego stolicy, to w zestawieniu z Węgrami – a także choćby Czechami czy Estończykami – Polacy jawią się jako nacja pełna kompleksów, które usiłuje maskować durnowatym i powierzchownym naśladownictwem tak zwanego Zachodu. Świadectwem światowości ma być naćkanie bez ładu i składu jak największej liczby centrów handlowych i tandetnych wysokościowców. Przy czym przez 23 lata nie udaje się ustalić ostatecznej koncepcji wyglądu najściślejszego centrum miasta.
Niemoc państwa w planowaniu i zagospodarowaniu publicznej przestrzeni objawia się rozkładaniem rąk: nie da się! Przez 23 lata nie dało się uregulować zasad korzystania z tejże przestrzeni, w związku z czym reklamiarze – profesja wyjątkowo bezczelna – traktują tę przestrzeń jak dobro niczyje, a Polskę jak trzeci świat, gdzie wystarczy trochę aroganckiego cwaniactwa, byle wyjść na swoje. Warszawa na Euro znika za kolejnymi szmatami, a władza rozkłada rączki i bierze nagrody za świetne sprawowanie swoich funkcji.
Na Węgrzech też są prywatne kamienice, też są problemy prawne, a jednak – nie wiem, w jaki dokładnie sposób i niewiele mnie to obchodzi – udało się nie dopuścić do przysłonięcia piękna Budapesztu reklamowymi płachtami.
Warszawa nie jest europejską stolicą. Można to sobie w pełni uświadomić dopiero porównując ją nie z sytymi miastami Zachodu – Paryżem, Londynem czy Rzymem – ale właśnie z miastami naszego regionu, o podobnej historii. Warszawa jest gdzieś na pograniczu Azji i tylko usiłuje udawać Europę – na takiej zasadzie, jak mały Dyzio sobie tę Europę wyobraża. Żenujące, przykre i przygnębiające.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/132203-warzecha-ci-zacofani-wegrzy-czyli-polskie-kompleksy-w-dzialaniu-warszawa-na-euro-znika-za-kolejnymi-szmatami