"Nie odkryto genu homoseksualizmu, tego typu zachowania dziedziczymy kulturowo" - prof. Nalaskowski w "Rz" o gejach i polskiej szkole

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP
fot. PAP

Nie ma czegoś takiego w nauce jak homofobia. Jest homogeniczność, homoseksualizm...I serek homogenizowany. Naukowo homofobia nie występuje, ale potocznie to jakaś patologiczna nienawiść do homoseksualistów

- mówi prof. Aleksander Nalaskowski, dziekan Wydziału Pedagogiki UMK, w rozmowie z Robertem Mazurkiem na łamach weekendowej „Rzeczpospolitej”.

 

Prof. Nalaskowski został oskarżony z powództwa prywatnego przez przedstawiciela organizacji mniejszościowych za to, że nazwał homoseksualizm chorobą. Zapytany dlaczego kwestionuje decyzję WHO, która twierdzi, że jest inaczej, odpowiada:

Światowa Organizacja Zdrowia to część ONZ, organizacja polityczna, a nie naukowa, i nie ma obowiązku przestrzegania jej postanowień, tak jak nie ma obowiązku przestrzegania postanowień UNESCO czy UNICEF.  (…) W podręcznikach akademickich wydanych już w latach 90., po decyzji WHO, są ciągle zdania, że homoseksualizm to dewiacja. Jeśli mogą tak uważać profesorowie, choćby urologii, to mogę i ja

Podkreśla przy tym, że nie mówi o zjawisku, nie o konkretnym człowieku.

 

Prof. Nalaskowski broni także wypowiedzianej na łamach Frondy i zaskarżonej tezy, że adopcja dzieci przez związki homoseksualne powinna być zabroniona. Dlaczego?

Bo nie odkryto genu homoseksualizmu i tego typu zachowania dziedziczymy kulturowo. Wiem, bo musiałem się tym zainteresować, mimo że jestem pedagogiem, a nie genetykiem. Jeśli homoseksualizm nie reprodukuje się w rodzinie, bo tam nic się nie reprodukuje, to trzeba wywalić wszystkie dzieła z pedagogiki, socjologii, a zwłaszcza Freuda! W ogóle trzeba wyrugować pojęcie „rodzina patologiczna", bo przecież nie ma ona żadnego wpływu na wychowywane w niej dziecko, nie reprodukuje żadnych wzorców. A skoro nie ma wpływu, to nie ma sensu używać takich pojęć.

- wyjaśnia profesor, wskazując że „nauka od lat pokazuje, że tożsamość płciowa kreuje się zasadniczo przez obserwację ról matki i ojca”.

Istnieje więc duże prawdopodobieństwo, że wychowanie w związku homoseksualnym będzie reprodukowało tego typu zachowania. I taki sens miała moja wypowiedź. To był rodzaj przestrogi

- dodaje, podkreślając, że

adopcja czy piecza zastępcza została wymyślona ze względu na dobro dzieci, nie dorosłych. I nie mamy prawa ich w ten sposób warunkować, przyznając je związkom homoseksualnym.

 

Prof. Nalaskowski krytykuje też stanowczo stan polskiej szkoły.

Najprościej rzecz ujmując, polska szkoła po ministrze Samsonowiczu przypomina rower pędzący z górki bez trzymanki

- mówi, wskazując na przyczyny degradacji szkoły.

Każdy z ministrów edukacji rządził krótko, brakowało mu perspektywy szerszej niż jedna kadencja. Jednocześnie każdy miał ogrom problemów, z którymi próbował sobie radzić tak, by odcisnąć jakiś ślad. Największy odcisnęła oczywiście reforma Handkego. (…) Miała dobre założenia, ale nigdy nie została dokończona. Te wszystkie cząstkowe zmiany, nałożone na siebie, dały nam szkołę niebywale eklektyczną: mieszankę szkoły stalinowskiej, herbertowskiej „szkoły niebieskiego mundurka" i alternatywnej, w której uczniom wszystko wolno jak w Summerhill. To mieszanka anarchii z zamordyzmem, z fasadową demokracją i włączaniem rodziców, którzy tak naprawdę przeszkadzają, a potrzebni są tylko wtedy, gdy trzeba wymalować za darmo aulę.

 

Zdaniem profesora odpowiedzialność za obecny stan polskiej szkoły spoczywa także na nauczycielach. Mimo, że armia nauczycieli liczy 700 tys. osób, co w porównaniu z półmilionową armią amerykańską pokazuje jej liczebną siłę. Masa ta jest jednak bierna

Ilu z tej wielosettysięcznej armii upomniało się o historię? Protestują działacze podziemia, księża, publicyści, jakiś oszołom z Torunia, ale żaden ze związków nauczycielskich nie kiwnął palcem.

- podkreśla. Wskazuje przy tym, że od szkoły wymaga się w tej chwili głównie zapewnienia bezpieczeństwa.

Jeśli nie nauczy pan matematyki, to pół biedy, gorzej, jeśli uczeń rozbije sobie głowę. To sprowadza szkołę do pełnienia głównie funkcji opiekuńczo-dozorcowskiej

- zauważa Nalaskowski. Podkreśla także, że po swoich studentach widzi jak bardzo z roku na rok spada poziom wykształcenia uczniów w szkołach.

Moja magistrantka zrobiła badania, ile czasu poświęca statystyczny pierwszoklasista, mówiąc do nauczyciela. (…) Dwie minuty tygodniowo! (…) Tyle czasu zajmuje uczniowi poprawne zwracanie się do nauczyciela! I jeśli przeciwko tym niespełna dwóm minutom wlewa się masa gęgania typu „nara" i „w porzo" plus niegramatyczne i nieortograficzne pisanie esemesów czy e-maili, to nie da się nauczyć dziecka mówić i pisać!

- mówi. Sytuacja ta doprowadziła do tego, że niektóre uczelnie wprowadziły dla studentów pierwszego roku zajęcia wyrównawcze.

Mamy więc odwrotność tego, co było naturalne – selekcji. Szkoła wyższa nie dba o to, by wyłowić najzdolniejszych, ale robi wszystko, by zatrzymać wszystkich! Efekt? Gdzie są polskie komputery, rakiety kosmiczne, ba, samochody?

Zdaniem prof. Nalaskowskiego uczniowie są demotywowani.

Najgorszy nawet uczeń bez problemu zda na prawo jazdy, bo tam stoi samochód ojca, którym będzie mógł jeździć. Ma motywację! A co ma go motywować do tego, by się uczył?

- pyta, wskazując, że najistotniejsze jest wychowanie i nawyki wyniesione z domu.

Jeśli rodzice nie czytają, to dlaczego dzieciaki mają czytać? Skoro wychowali się w kulturze obrazka i buczącego telewizora, to są zmęczeni, przeładowani obrazkami, zniechęceni tym, co do nich dociera. W końcu wychodzą z założenia, że i tak się w tym nie połapią. To ma znaczenie społeczne, bo te dzieciaki nie będą w stanie osiągnąć poziomu życia swoich rodziców, bo nie mają ich chłonności i zaradności. Skądinąd to ci rodzice popełniają fundamentalny błąd, prezentując postawę: „Niech ma, ja w jego wieku tego nie miałem". A w szkole niezbędny jest też pewien element przymusu, opresji.

 

Prof. Nalaskowski przewiduje dwa scenariusze dla polskiej szkoły.

Pierwszy zakłada, że to musi zgnić do końca. Czyli nie nastąpi eksplozja, jakiej pan oczekuje, ale implozja. I ludzie zorientują się, że coś jest nie tak, kiedy szkoła nie będzie w stanie nawet zapewnić bezpieczeństwa dzieci.

Drugi scenariusz zakłada natomiast

że to jednak wybuchnie.

Zdaniem profesora państwo niewiele może już teraz zrobić, by odwrócić nadciągające niebezpieczeństwo.

Szkoła nie jest inną planetą, tylko jest przyssana do państwa jak noworodek w torbie kangura. Dlaczego szkoła miałaby być lepsza niż służba zdrowia? Albo polski Kościół, rodzina czy polityka?

- pyta profesor. Jego zdaniem, potrzebny jest minister, który będzie „traktował szkołę poważnie, myślał o perspektywie dłuższej niż cztery lata i zaczął od zinwentaryzowania skończonych tumanów, oceny, na kogo możemy liczyć, jakich mamy uczniów i jakich nauczycieli”.

Trzeba na powrót uczynić rodziców odpowiedzialnymi za wychowanie ich dzieci. Szkoła nie może przed rodzicami rejterować, co czyni obecnie. Zacząłbym od tego, że nie odpuszczałbym nieobecności rodziców na wywiadówkach – od tego są telefony, pisma służbowe, interwencje dyrektorów. Gwarantuję, że po pół roku narzekania –  „Powariowali! Muszę iść do szkoły!" – stanie się to normą. Ludzie zrozumieją, że muszą zająć się dzieckiem, i tyle.

 

Aleksander Nalaskowski – profesor nauk humanistycznych, w latach 1996 – 2007 dyrektor Instytutu Pedagogiki UMK w Toruniu, a następnie dziekan Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK. W 1989 roku założył eksperymentalne liceum społeczne Szkoła Laboratorium, którego jest dyrektorem

mall, źródło: Rzeczpospolita

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych