W Wyborczej kolejne demaskatorskie teksty na temat tego, po co się odbywa kampania w obronie nauczania historii w szkołach. Publicysta, który wsławił się tezą: „linearne nauczanie historii to woda na młyn prawicy”, dziś snuje z kolei rozważania na temat interesowności profesury. Która ponoć broni historii żeby produkować kolejnych historyków.
Rzecz opiera się na paradoksie oto wydziały historii (na przykład na UJ) skasowały wymóg zdawania tego przedmiotu na maturze (która jest, przypomnę to starszym czytelnikom także egzaminem wstępnym). Jednym słowem można zdawać na historię nie znając historii.
Uważam to za nonsens. Tyle że z tego nonsensu nijak nie wynika, że profesorowie nie mają racji, przyłączając się, późno i dość niemrawo zresztą, do protestów.
Myślę, że wręcz przeciwnie: masowe obniżanie wymagań przy wstępie na wszelkie wyższe uczelnie to część tej samej choroby, co nowy program przygotowany przez minister Hall. Wykształcenie, łącznie z tym najwyższym, zaczyna być traktowane jako prawo. Prawo wręcz socjalne: skoro mamy coraz bardziej masową kulturę, edukacja musi być masowa także – to trend ogólnoświatowy. Stąd staranna troska aby poobniżać możliwie najdokładniej wszelkie możliwe poprzeczki. Jeśli profesura zdecydowała się w tej jednej sprawie – poparcia dla resztek tradycyjnej szkoły – zachować niekonsekwentnie, wiwat niekonsekwencja!
Czy profesorowie rzeczywiście bronią starego programu, dlatego, bo chcą aby było zatrudnienie dla historyków? Ależ przecież trąbicie od wielu tygodni, za urzędnikami MEN, że liczba godzin historii przy nowym programie się nie zmniejszy , ba nawet minimalnie zwiększy. Rzecz nie w liczbie godzin, a w sposobie nauczania. Pytanie brzmi: co ma być wspólne, a co do dowolnego wyboru, dokonywanego w mocno postmodernistycznej manierze. Tak aby w skrajnych przypadkach zmienić nauczycieli historii w propagatorów ideologii gender, albo tropicieli nacjonalizmu (blok tematyczny „Obcość i swojskość”).
W Rzeczpospolitej nowego programu broni, w rozmowie prowadzonej przez Roberta Mazurka, profesor Paweł Machcewicz. Przy pomocy sugestywnego argumentu, że skoro przy obecnym systemie nauczania, mnóstwo ludzi nie wie, kto zabił oficerów polskich w Katyniu, po reformie może być tylko lepiej.
Mam tu znowu odmienne zdanie: poseł SLD Joński umieszczający Powstanie Warszawskie w roku 1988 wystawia świadectwo nie jakiemukolwiek systemowi szkolnemu, a… posłowi Jońskiemu. Myślę, że 50 i 100 lat temu tak samo nic by nie wiedział. Znałem takich i z czasów mojej młodości: jest po prostu taka kategoria ludzi – przebijających się przez życie i robiących karierę z pustą głową.
Co więcej, napiszę jeszcze brutalniej: stawka toczy się o edukację elit, a nie wszystkich. Reszta jeśli się przy okazji intelektualnie pożywi, tym lepiej, ale nie ma tu żadnego automatu. Więcej nadziei wobec tej reszty pokładałbym już w odpowiednim ukierunkowaniu popkultury, z którą też jest skądinąd źle.
Zdawać by się już mogło, że Paweł Machcewicz, świetny historyk, ale ostatnio przede wszystkim rządowy urzędnik, zna receptę na kompromis., Przypomina o propozycji profesora Andrzeja Nowaka aby blok tematyczny „Ojczysty panteon, ojczyste spory” był obowiązkowy. Już w ramach nowego programu i nowego przedmiotu „Historia i społeczeństwo”.
Ale przy okazji dorzuca na temat głodówek:
„Trochę mnie to zaskakuje w państwie demokratycznym sięga się po tak drastyczne środki. Uważam, że można głodować w warunkach dyktatury”.
Wcześniej profesor żali się, że można dyskutować nad kompromisowymi propozycjami profesora Nowaka, ale nie nad oskarżeniami, że ktoś chce kogoś wynaradawiać.
Rzecz w tym, że kiedy profesor Nowak czy ja bombardowaliśmy obecny obóz władzy, łącznie z prezydentem, kompromisowymi propozycjami, to pies z kulawą nogą nam nie odpowiadał, albo byliśmy zbywani – odsyłano nas do MEN, a tam słyszeliśmy, że nic nie rozumiemy, bo jesteśmy nienowocześni. Dialog zaczął się w momencie, gdy pojawiły się głodówki, kiedy padły gromkie oskarżenia o wynaradawianiu. To zła lekcja, panie profesorze, drogi Pawle, ale nie my jej udzielaliśmy Polakom.
Na dokładkę nawet dziś nie wiadomo, co ma się stać z tym osławionym już kompromisem. Prezydent jest za, pani minister Szumilas twierdzi, że na zmiany już za późno (choć nowy program zacznie się realnie za półtora roku). Właśnie wysłaliśmy z profesorem Nowakiem kolejny list w tej sprawie. I znowu – pewnie zbyt grzeczny. Może by pan profesor, może byś Pawle, pomógł po starej znajomości. Masz lepsze chody w PO niż my.
W Gazecie Wyborczej aktor Redbad Klijnstra broni ludu smoleńskiego w rozmowie z Agnieszką Kublik. Normalnie nie przepadam za tego typu rozmowami, prędzej czy później stają się alibi dla coraz dzikszych oskarżeń i brutalniejszych sztuczek redaktor Kublik. Jednak Klijnstra, z pochodzenia pół Fryzyjczyk, co ma pewne znaczenie dla jego sympatii dla młóconych po głowach mniejszości, pamiętny z roli w „Grach ulicznych” (swoją drogą ważny film dla debaty politycznej w Polsce), jest tak niepolityczny, tak naturalny, że w zasadzie unika pułapek. Zmusza nawet Kublik pod koniec rozmowy do deklaracji: „Chciałabym zrozumieć”. Przypuszczam, że wątpię, ale przynajmniej nie ma kolejnego seansu pod tytułem: znana postać wyznaje swoje przewiny i obiecuje poprawę.
Klijnstra opowiada, że w jego środowisku spotyka go ostracyzm. Chętnie wierzę i tym bardziej podziwiam za odwagę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/131018-to-nie-my-dajemy-lekcje-ze-oplaca-sie-tylko-krzyk-sobotni-przeglad-prasy-piotra-zaremby
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.