Mała wielka prawda o Lechu Kaczyńskim. "Wielkość człowieka najpiękniej się ujawnia w sprawach pozornie małych..."

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Dla Lecha Kaczyńskiego cały ten wizerunkowy "pijar", pchający w górę sondażowe słupki, nie był wart paru minut stresu przerażonego kota

1. W wywiadzie Adama Bielana, przed którego publikacją tak się wzbraniał,  opisana została historia, która nie powinna przejść niezauważona.

Bielan wspomina, jak wpadł na pomysł, żeby w ramach ocieplania wizerunku, Lech Kaczyński przyniósł do Sejmu swojego kota.

- Czy pan sobie wyobraża, jaki to będzie stres dla kota? - gniewnie zapytał Kaczyński oniemiałego Bielana i pomysł przytaszczenia kota kategorycznie odrzucił.

2. Albert Schweitzer napisał kiedyś, że wszystkie ideologie świata nie są warte jednej łzy zamęczonego dziecka.

Dla Lecha Kaczyńskiego cały ten tak zwany "pijar", cały ten wizerunkowy pic na wodę fotomontaż, pchający w górę sondażowe słupki, nie był wart paru minut stresu przerażonego kota. I chwała mu za to. Wielkość człowieka najpiękniej się ujawnia w sprawach pozornie małych...

Dziękuję Bielanowi, że tę wzruszającą historię opowiedział.

3. Bielan nie miał kota i to w części usprawiedliwiało jego niemądry pomysł. Bo kto choć trochę zna naturę kota, ten wie, że nie wolno z nim robić czegokolwiek wbrew jego woli. To zwierzę nadzwyczaj ceniące sobie wolność i niezależność i święcie przywiązane do swojego stałego miejsca. Chyba, że kot jest od małego wożony w różne miejsca, wtedy to akceptuje, ale starego, osiadłego kota przenosić nie wolno.

4. Przypomniała mi się "kocia" historia, którą mi opowiedziała moja śp. Matka.

Wspominałem już, że Mama spędzała wojnę na wczasach, które zorganizowało jej NKWD w północnym Kazachstanie. I tam. razem ze swoją matka i rodzeństwem,  mieszkała, w zasypanej przez pół roku śniegiem wiosce Komarowka, osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Kokczetawu. W chałupie, dzielonej z rosyjska rodziną Spirynów, mieli psa i kota. I wszyscy żyli zgodnie w tej chałupie, tak pies z kotem, jak i Polacy z Rosjanami.

Pies, o imieniu Kata, wkrótce jednak podzielił los większości psów w tej okolicy - wilki go zjadły. Podchodziła wilczyca pod dom, wabiła psy jak suka, a jak który wyszedł, rzucała się na niego zaczajona sfora. Kataj wyszedł - i było po Kataju.

Pozostał kot, na którego wołano po prostu - Koszka.

Koszka robił to, co do Koszki należało, to znaczy wyłapywał myszy, grzał się na piecu i mruczał. I wszyscy bardzo lubili Koszkę. Lubili tak bardzo, że podczas ostatniej, powojennej już zimy, gdy stało się jasne, że Polacy wyjadą - któryś z braci mojej Mamy głośno powiedział - a Koszkę to my ze sobą do Polski zabierzemy!

Koszka wtedy wstał, zadrapał do drzwi, wypuścili go - a on wyszedł ... i dotychczas nie powrócił. Krążył gdzieś w okolicy, miał odmrożone uszy, ogon, ale do chałupy już więcej nie wszedł i nie dał się namówić na żadne kici..kici...Może wrócił po tym, jak Polacy wyjechali, tego już nie wiadomo.

Sybirak Koszka wolał swoje syberyjskie mrozy niż wyjazd do polskiego raju. Raj zresztą, jak się potem okazało, wcale w Polsce nie czekał...

5. Tak, wiele można nauczyć się od kota. Zwłaszcza tego, co u kotów nazywa się przywiązaniem do miejsca, a u ludzi - miłością do ojczyzny.

Lech Kaczyński tego się nauczył...

 

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych