Jak Rosjanie utrudniali pracę BOR po katastrofie 10/04/2010: "Zatrzymali nas przed taśmami, którymi ogrodzone było wrakowisko"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl

Dobiegliśmy do miejsca, gdzie leżały pierwsze szczątki samolotu. Przed nami były już taśmy. I kilku funkcjonariuszy OMON. Mogliśmy dojść do tych linek. I na tym koniec

- tak pierwsze minuty po upadku tupolewa rekonstruuje w rozmowie z "Naszym Dziennikiem" ppłk Krzysztof Dacewicz, oficer BOR, który 10 kwietnia 2010 r. pełnił służbę w Smoleńsku. Jego relacja jest wstrząsająca, bo pokazuje, że już od pierwszych chwil po tragedii przyjęto kierunek działania mający na celu uniemożliwienie dojścia do prawdy.


W tekście Piotra Czartoryskiego-Szilera czytamy taką wypowiedź ppłk Krzysztofa Dacewicza:

Na Siewiernyj dotarliśmy pół godziny po upadku samolotu. Początkowo nie było do końca wiadomo, co tak naprawdę się stało. Podeszła do mnie pani konsul i powiedziała, że Rosjanie szykują się na zbieranie ciał. Wtedy nasza reakcja była już bardzo zdecydowana. Poszliśmy do tych z FSO i powiedzieliśmy, że wiemy, że coś się wydarzyło, i chcemy tam jak najszybciej dotrzeć. Wtedy dopiero puścili nas przez płytę lotniska. Zatrzymali nas przed taśmami, którymi ogrodzone było wrakowisko

Na pytanie czy były jakieś próby udzielania pierwszej pomocy, stwierdzenia oznak czynności życiowych, odpowiedź brzmi "Nie wiem".

Co się działo dalej? Z relacji wynika, że po kilku godzinach od katastrofy zebrali się prokuratorzy. Na wykarczowanym fragmencie terenu układano ciała. Rosjanie zwrócili się do oficerów BOR o wyznaczenie trzech osób, które pomogą w identyfikacji zwłok:

Jak dowiedział się "Nasz Dziennik", procedura wyglądała w ten sposób: znaleziono ciało, Rosjanin wkładał rękę do kieszeni wewnętrznej marynarki, wyjmował dowód osobisty i pytał, czy to ta sama osoba. - Po miejscu katastrofy chodził Rosjanin z kamerą, podejrzewam, że ze służb. Do tej pory sprawa nie jest wyjaśniona, kim była ta osoba. Nie miał żadnej plakietki, kamera nie miała też żadnego logo. Wszystko nagrywał - słyszymy.

 

Ppłk Krzysztof Dacewicz wspomina też losy ciała śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego:

O tym, że odnaleziono ciało pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, dowiedziałem się w drodze z Witebska do Smoleńska. Gdy przyjechałem z premierem na miejsce katastrofy, Czarek i Andrzej stali przy trumnie, bo Rosjanie mieli pomysł, żeby zabrać to ciało do Moskwy. Było jedynym, które zostało na terenie Smoleńska po interwencji moich kolegów, m.in. Cezarego K. i Andrzeja R. - wskazuje nasz rozmówca. Z miejsca, gdzie ciało prezydenta okazano Jarosławowi Kaczyńskiemu, wywieziono je w trumnie ciężarówką. W drodze do prosektorium (morgu) nie było asysty żadnych polskich służb.

Na wrakowisku znaleziono jeden z telefonów należących do prezydenta i jego paszport. - Któryś z polskich prokuratorów zapytał mnie, czy chcę je zabrać do Warszawy. Jakieś względy sprawiły ostatecznie, że nie wydano nam tych rzeczy. W konsekwencji poleciały do Moskwy

 

- mówi Dacewicz.

Po katastrofie, jak pisze "Nasz Dziennik", do oficerów BOR dotarła informacja, że przeżyły cztery osoby, bo ktoś widział cztery karetki pogotowia wyjeżdżające na sygnale. Nie można jej dziś zweryfikować.

wu-ka, cały wywiad w weekendowym "Naszym Dzienniku"

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych