Wiktor Świetlik: Niekochany buldog republiki. Dlaczego godzimy się na utratę wolności słowa?

Amerykanie w XIX wieku często porównywali wolność słowa do „watchdoga” – psa strażnika, buldoga strzegącego domu, czyli państwa, prawa, demokracji, federacji, uczciwości elit. Na tle krajów anglosaskich Polska w ostatnim dwudziestoleciu dorobiła się co najwyżej jamnika, który – ponieważ w gruncie rzeczy dla wszystkich był irytujący – dziś jest zbiorowo głodzony. Konsekwencje już widać, a będzie ich więcej. Ucieszeni, że pies już nie ujada, mieszkańcy domu będą regularnie okradani i napadani. Cieszyć z tego może się tylko głupiec lub złodziej.

Może to zawodowe zboczenie, rodzaj fanatyzmu osoby zaangażowanej w pewną walkę, ale mam wrażenie, że ze wszelkich podstawowych zasad systemu przedstawicielskiego zasadę wolności słowa w Polsce przyswojono sobie najsłabiej. Oczywiście nie w warstwie deklaratywnej – w niej jest doskonale. Przecież mamy tradycję wolnościowej na tle swojego otoczenia Pierwszej Rzeczpospolitej, tolerancji religijnej i politycznej. A także pamięć walki o możliwość wolnego, publicznego wypowiadania się, zaczynającej się długo przed rozbiorami i z kilkuletnią przerwą trwającą do 1990 roku. Wolność słowa była trzecim z najważniejszych postulatów „Solidarności” w 1980 roku, zaraz po legalizacji związków i prawie do strajków, a likwidacja cenzury momentem równie mocno nasyconym symboliczną siłą, jak wyprowadzenie ostatnich jednostek rosyjskich z granic Rzeczpospolitej.

Zbyt droga wolność

Tyle że podobnie jak z gospodarką rynkową, wolność słowa miała, ma i będzie miała swoją bardzo wysoką cenę. Jest to waga, którą w swoim wielkim dziele Alexis de Tocqueville zarysował następująco: „przyznaję, że nie żywię dla wolności prasy tego pełnego i spontanicznego zachwytu, jaki odczuwamy dla rzeczy, które są dobre z samej swej natury i niezależne od okoliczności. Znacznie bardziej podziwiam ją dla zła, któremu zapobiega, niż dla dobra, które czyni”. Prasa amerykańska za czasów podróży de Tocqueville’a i wcześniej nie była wcale subtelniejsza niż dziś. Przeciwników politycznych – w tym prezydentów – mieszano z błotem bez litości, tropiono ich romanse z niewolnicami, dochodzono ojcostwa dzieci, wyzywano od najgorszych. De Tocqueville wspomina pierwsze amerykańskie pismo „Vincenne’s Gazette”, które przypadkowo wpadło mu za Oceanem w ręce. Na temat urzędującego prezydenta Andrew Jacksona pisano w nim: „Jego zbrodnią jest ambicja i ta zbrodnia nie ujdzie kary. Intryga jest jego powołaniem i ona sama pomiesza mu szyki i pozbawi go władzy. Na arenie politycznej okazał się bezwstydnym i pozbawionym hamulców graczem”.

Gorzej niż u nas, a mimo tego cztery dekady przed napisaniem powyższych słów, żaden z 12 milionów obywateli USA nie przeciwstawił się pierwszej poprawce do konstytucji. Wolność słowa była w tym kraju konieczna – uznano. Właśnie ze względu na zło, któremu zapobiegała, a więc odwracając augustiańską zasadę, że zło zaczyna się tam, gdzie kończy dobro, właśnie dobro czyniła.

Niewątpliwie obywatel III RP, do niedawna PRL, był kimś innym niż potomek osadników, którzy zbrojnie wywalczyli sobie niepodległość, ale nie można tu nie wspomnieć o pewnej kluczowej różnicy. Obywatel III RP w przeciwieństwie do tych 12, a dziś 300 milionów Amerykanów, nigdy tak naprawdę nie żył w realiach pełnej wolności słowa. Rozkład rynku medialnego był efektem okresu przejściowego, kiedy media tworzone już pod nowy system, skorzystały z ustrojowych pozostałości poprzedniego systemu – koncesji, początkowo tylko państwowego systemu dystrybucji, państwowego (bo na pewno nie publicznego) kapitału w mediach.

Patologia, jaką to stworzyło, oczywista dysproporcja, rozdawnictwo zarówno formalnych koncesji biznesowych, jak i nieformalnych ideologicznych (sankcjonowanych przede wszystkim groźbą ostracyzmu i wykluczenia), sprawiły, że wolność słowa zaczęła być często postrzegana poprzez pryzmat toczących ją ograniczeń, podobnie jak na wizerunku wolności gospodarczej zaciążyły przekręty czy biurokracja. Wyborca, czytelnik, obywatel winą za odstępstwa od wolnościowego modelu kapitalistycznego obarczył sam ten model.

A niestety z wolnością słowa jest tak, że nawet jej częściowa reglamentacja może zaowocować faktycznym całkowitym ograniczeniem. Dobrą ilustracją jest rynek prasy lokalnej – pozornie pozbawiony legalnych barier. Wystarczyło jednak pozostawić drobną furtkę dla faktycznej reglamentacji. Dopuścić, by władze samorządowe mogły wydawać swoje „biuletyny informacyjne”. Efekt? Lokalny, prywatny wydawca, który musi utrzymać swoją gazetę z reklam i sprzedaży, otrzymuje konkurenta. Tyle że ten konkurent rozdawany jest za darmo, bo wydawany za publiczne pieniądze. Treścią, wiadomo, z reguły są bohaterskie dokonania burmistrza, sołtysa, wójta i pomstowania na lokalną opozycję. Lokalny prywatny wydawca plajtuje albo blatuje się z władzą (wówczas ta podzieli się częścią ogłoszeń z sektora publicznego).

Odbiorca sięga bądź po urzędową darmówkę, bądź po uzależnione od urzędu pismo, czyta, i czasem gładko łyka propagandę, a czasem na bazie lektury wyrabia sobie opinię o dziennikarzach w ogóle. Oto prosty empiryczny dowód na twierdzenie magnata medialnego Ruperta Murdocha, że „wolne są tylko te media, które na siebie zarabiają”.

Tupiące sędzie

Dziś do prawdziwej wolności, czyli pogodzenia się z jej kosztem, jest tak naprawdę zdolnych bardzo niewiele środowisk, choć w warstwie deklaratywnej – wszyscy. Mentalnym problemem z wolnością słowa obarczani są najczęściej politycy, urzędnicy, ludzie służb i wymiaru sądownictwa. Słusznie.

Problem z sądownictwem to nie tylko archaiczny paragraf 212 pozwalający skazywać za zniesławienie z przepisów prawa karnego. To nie tylko interpretacja pozostałych złych przepisów jak tego o naruszeniu miru domowego czy ujawnieniu tajemnicy ze śledztwa. To także tupiące na media sędzie, sądy i prokuratury odmawiające przysługującej mediom informacji. Dziennikarze i adwokaci broniący tabloidów, gazet czytanych przez setki tysięcy Polaków, ale niepopularnych w środowisku sędziowskim, mówią, że czasami już wchodząc na salę, znają werdykt. Tym bardziej jeśli po drugiej stronie stoi znany celebryta.

Jeszcze gorzej, gdy po drugiej stronie jest „autorytet”. Sąd pracy niedawno nie uznał roszczeń Marka Króla, byłego właściciela a potem felietonisty „Wprost”, który ze względu na ostry felieton został dyscyplinarnie zwolniony z pracy. Sąd uznał, że tekst Króla prowokował niepokoje społeczne i naruszał dobre imię powszechnie uznanych autorytetów – Andrzeja Wajdy i Adama Michnika. Sędzia wydający ten wyrok raczej nigdy nie pojmie już zasady wolności słowa. Dla niego będzie ona się kończyła zawsze w tym miejscu, gdzie kończą się jego, albo ogólnie przyjęte w jego środowisku sympatie.

Problem z politykami i administracją to nie tylko kolejne zmiany, najpierw w ustawie o informacji niejawnej, a teraz w ustawie o informacji publicznej pozwalające na coraz szersze i bardziej uznaniowe kryteria utajniania informacji, takie jak interes ekonomiczny kraju albo dobro publiczne. To także liczne procesy z paragrafów prawa karnego, próby zastraszania i rujnowania małych redakcji domaganiem się gigantycznych przeprosin o horrendalnej wysokości. To, w przypadku służb, inwigilacja i podsłuchy, których zasady zakładania są także dość płynne (np. podsłuchy pięciodniowe, na które nie potrzeba zgody sądu).

Zarówno na poziomie krajowym, jak i lokalnym, a tam nawet bardziej, wszystkie te siły skutecznie się przenikają, często tłumiąc wszelką krytykę i działając w poczuciu bezkarności. To czy prokurator generalny Andrzej Seremet rezygnując ze zmian mających na celu ograniczenie ścigania dziennikarzy ujawniających tajemnicę procesową (a więc czwartej władzy kontrolującej trzecią), działał pod wpływem Donalda Tuska, czy Donald Tusk zaakceptował taki stan rzeczy pod wpływem prokuratury, jest dyskusją czysto akademicką. Interes wielu ludzi władzy wykonawczej i sądowniczej jest w tej sytuacji tożsamy i sprzeczny z szerokim interesem państwa.

 

Kody wykluczenia

Prawdziwy problem jednak w tym, że chorzy są i lekarze-dziennikarze, i inne środowiska opiniotwórcze. Dla „liberalnej” lewicy, skupionej wokół „Gazety Wyborczej”, wolność słowa ogranicza się tylko do swoich, a kończy tam, gdzie zaczyna sfera jakiejkolwiek ostrzejszej polemiki czy krytyki lewicowych autorytetów. Kończy się tam, gdzie zaczynają się procesy wytaczane przez Adama Michnika swoim krytykom, jawnie okazywane radość i entuzjazm kiedy rynkowi konkurenci popadają w kłopoty, czy tracą pracę. A wspomniany guru intelektualny tego środowiska na łamach tygodnika „Wprost” wyznacza granice krytyki rządzących – może być ona szczegółowa, ale nie ogólna, tak by nie sprzyjała dopuszczeniu do władzy ideowej konkurencji.

A więc tak naprawdę mamy do czynienia z imitacją krytyki, jej udawaniem, bo tak naprawdę ma ona tylko sens wtedy, kiedy właśnie zagraża układowi władzy, gnając go do pracy. Najważniejszym motywatorem do „dobrej roboty” dla rządzących w państwie demokratycznym jest konkurencja. A tu mamy jasno powiedziane, że krytyka musi być tak zredukowana, by ta konkurencja nie mogła zagrozić rządzącym.

Równocześnie tworzone są kody pozwalające a priori wykluczyć niektóre tematy, uznać sam fakt zajmowania się nimi za naganny i personalnie skreślający autora, tak jak wspomniany Adam Michnik z góry skreślał grzebiących w niewygodnej historii naukowców z IPN, obsypując ich stekami obelg.

Tu możemy się nieco pocieszyć, że w krajach zachodnich lewicy udało się narzucić pod niektórymi względami dużo bardziej rygorystyczne takie „kody wykluczenia”. Tam dotyczą one jednak przede wszystkim spraw ideologiczno-obyczajowych, krytyki promocji homoseksualizmu, polityki imigracyjnej. Do tego dołączają poważne ograniczenia w przekazywaniu treści religijnych czy obyczajowych. U nas walkę o takie ograniczenia dopiero rozpoczęto. Dobrze się mają jednak inne obce Zachodowi, szczególnie Anglosasom. To wyjątkowa nerwowość wobec tych, którzy podważają korzenie III RP, czy uderzają w czołowych przedstawicieli jej elit, szczególnie tych uznanych za swoistych świeckich „świętych”.

Stąd nie dziwią trudne koleje losu dociekliwego historyka Pawła Zyzaka, ani fakt, że „Gazeta Wyborcza” równa Jana Pospieszalskiego do „rynsztoka”, bo ten śmiał podważać życiorys Bronisława Geremka. Autor tekstu Wojciech Czuchnowski używa oczywiście haseł „za moje pieniądze w telewizji publicznej”. Wniosek jest jasny – trzeba z TVP pozbyć się nielubianego przez Czuchnowskiego i jego mentora dziennikarza. Jak na wojnie totalnej, Pospieszalskiego trzeba wyeliminować, zawodowo zabić. Tu nie ma miejsca na zasady, które by obowiązywały wszystkich.

Prawda zamiast uczciwości

Czas wrzucić kamyczek do własnego podwórka, bo bez tego obraz byłby niepełny. W wielu środowiskach polskiej prawicy wolność słowa była traktowana nieufnie. Wolne, często brutalne, niezależne media były postrzegane jako czynnik mogący rozsadzać konstrukcję państwową, czy być wykorzystywany przez wrogie siły. Stąd nadmiernie częste określanie innych mediów mianem polskojęzycznych czy dociekania ze strony lidera opozycji, czy dany dziennikarz jest „polski” czy „niemiecki” ze względu na kapitał właścicielski w mediach, w których pracuje. Mamy w Polsce problem z nadmierną koncentracją mediów i dużym udziałem obcego kapitału w naszym rynku. Ale robienie zdrajcy z każdego dziennikarza pracującego w medium, które należy do spółki, w której większość udziałów ma jakiś zagraniczny fundusz czy wydawca, jest skrajną niesprawiedliwością.

Równocześnie część sprowadzonej do narożnika prawicowej publicystyki także w odruchu samoobrony tworzy podwójny standard. Charakterystyczne jest, że publicyści z nią związani coraz rzadziej używają słowa „uczciwość”, a odwołują się do wartości absolutnej: „prawdy”. „Oni kłamią, my mówimy prawdę”. O ile uczciwość jest definiowalna, można sprawdzić czy dziennikarz dopełnił staranności, nie przekręcił faktów, to „prawda” jest z reguły w polityce nader arbirtralna. Kto mówi „prawdę” – zwolennicy podatku progresywnego czy liniowego? To po prostu dwa różne poglądy, a spierać się można o sprawiedliwość i efektywność tych rozwiązań. Ale odgórne określenie, kto jest za prawdą, a kto nie, pozwala ominąć wszelkie dylematy. I wskazać komu należy się respektowanie zasad, a komu nie. A przecież te zasady tylko w zastosowaniu do wszystkich mogą tworzyć realny obraz państwa, w którym wolność słowa jest powszechnie uznawaną zasadą.

Mimo że diagnoza mówiąca, iż „wolność słowa w Polsce jest zagrożona”, stała się dość powszechna, to sytuacja się pogarsza, a sama tego świadomość niewiele zmienia. Praźródło problemu tkwi w umysłach. Wolność słowa jest wartością, której Polacy, i elity, i społeczeństwo, są w stanie wyrzec się bez większego żalu. I bez świadomości, że nie jest ona wyalienowaną piękną idea, a konkretną gwarancją wszystkich pozostałych wolności, obowiązków i praw, które posiadają, i które składają się na ustrój ich republiki.

 

Wiktor Świetlik (ur. 1978), dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, publicysta „Uważam Rze”, prowadzi tygodnik publicystyczny „To robić!” wydawany przez „Super Express”. Pracę zaczynał w nieistniejącym już tygodniku „Nowe Państwo”, potem publikował m.in. we „Wprost”, „Polsce the Times”, „Fakcie” i „Rzeczpospolitej”. Autor jedynej na polskim rynku biografii obecnego prezydenta „Bronisław Komorowski. Pierwsza biografia niezależna”.

Komentarze

Liczba komentarzy: 0