Jan Wróbel w "Newsweeku" broni reformy programowej byłej minister edukacji Katarzyny Hall. Wróbel, znany szerszej publiczności głównie z mediów, jest przede wszystkim historykiem i dyrektorem I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego "Bednarska" w Warszawie, więc warto wczytać się w jego argumenty.
Powody, dla których Wróbel broni reformy, sprowadzają się do przekonania, że zmiany zaproponowane przez Hall w podstawie programowej są po prostu konieczną korektą efektów reformy ministra Mirosława Handkego - czyli przejścia od kształcenia w systemie 8+4 do systemu 6+3+3.
Chodzi generalnie o to, żeby nie powielać tych samych treści w nauczaniu np. historii w gimnazjum i liceum. Dlatego w I klasie liceum kończy się standardowy wykład historii, który dla uczniów niezainteresowanych tym przedmiotem zamienić się ma w bloki tematyczne z pogranicza historii, wiedzy o społeczeństwie i socjologii.
Jak przekonuje Wróbel, nieważne są nic nie znaczące w praktyce zapisy założeń kolejnej reformy, lecz to, czy
825 edukacyjna rewolucja wspomaga szkołę tam, gdzie toczy się bój o sens istnienia szkoły średniej. Czyli na polu motywacji.
A co, zdaniem dyrektora "Bednarskiej" motywuje uczniów szkoły średniej?
Zdanie matury z wybranych przedmiotów.
Można, a nawet należy biadać, że motywacja szlachetniejsza, niezwiązana z punktami niezbędnymi, by dostać się na studia, nie jest silniejsza, ale ... nie jest i już.
- pisze.
A zatem reformy reformami, słuszne założenia założeniami, ale i tak praktyk, czyli nauczyciel lepiej zna potrzeby i motywacje swoich uczniów niż ministerialny urzędnik czy inny ekspert, przygotowujący "825 edukacyjną rewolucję".
Można by się z tym zgodzić, gdyby nie banalny fakt, że niezależnie od zdroworozsądkowego podejścia samych nauczycieli, którzy zawsze krytycznie podchodzą do kolejnych reformatorskich pomysłów z MEN, podstawa programowa ich obowiązuje i już.
Dlatego zamiast biernie przyglądać się kolejnym eksperymentom na żywym ciele, warto je poddawać krytyce na etapie tworzenia, a nie wtedy, kiedy wszystko jest już pozamiatane. To pierwsza sprawa.
Druga dotyczy podejścia do uczniów, któremu - jak wynika z artykułu - hołduje Jan Wróbel. Otóż, powiada on, że motywacja uczniów jest tak jaka jest i nic na to nie poradzimy. Trzeba się z tym pogodzić i wyjść naprzeciw ich potrzebom. A że ich motywacje coraz częściej sprowadzają się do dobrze zdanego testu, zaliczenia matury i dobrej punktacji podczas rekrutacji na studia wyższe, to trudno.
Krytykę tego podejścia dobrze wyraził prof. Ryszard Legutko w "Uważam Rze":
Dziecko ma wrócić ze szkoły z odpowiednimi ocenami, z dyplomem, bo to się przyda na studiach i na rynku pracy. Fakt, że nadal jest ono głupkiem i prymitywem już nas nie obchodzi. (...)
Mimo rosnącej umiejętności rozwiązywania testów uczniowie są coraz gorzej wykształceni i dramatycznie gorzej wychowani. Dziś, żeby zdać maturę, nie trzeba wcale znać literatury polskiej, historii, a nawet posiadać orientacji w - przepraszam za wyrażenie - polskim kodzie kulturowym.
I tu jest pies pogrzebany.
W głosach Jana Wróbla i prof. Ryszarda Legutki dobrze widać, na czym polega zasadniczy spór między liberałami i konserwatystami o kształt polskiej szkoły.
Liberał traktuje ucznia jak osobę dorosłą, dojrzałą, która wie czego chce i wie, co dla niej dobre. W tym ujęciu nauczyciel jest dostawcą konkretnej usługi: potwierdzonego dyplomem wykształcenia, które jest przepustką na rynku pracy.
Konserwatysta widzi sprawę zupełnie inaczej. Uczeń jest osobą, którą należy dopiero wykształcić i wychować, przekazać wiedzę i wpoić pewne określone wartości. Konserwatysta nie traktuje ucznia jak partnera, lecz jak wychowanka. Nauczyciel powinien być tutaj autorytetem w sensie posiadanej wiedzy, umiejętności jej przekazania oraz w sensie osobistym, jako człowiek, który swoim przykładem i pasją inspiruje uczniów do większego wysiłku i pokonywania samego siebie.
Oczywiście są to tzw, typy idealne. Rzeczywistość często odbiega od tego opisu. Nie zmienia to jednak fundamentu, na którym opiera się edukacja jako taka, niezależnie od ideologicznych przekonań.
Szkoła powinna być miejscem kształcenia i wychowania młodych ludzi, którzy powinni ukończyć edukację na poziomie średnim jako ludzie dojrzali, świadomi swojego otoczenia i przeszłości, która je kształtuje oraz zdolni do krytycznego myślenia. Tyle i aż tyle.
Polska szkoła od pewnego czasu konsekwentnie ewoluuje w stronę produkcji taniej siły roboczej. A jej ideałem jest "głupek z dyplomem".
Z perspektywy "Bednarskiej" nie wygląda to pewnie aż tak dramatycznie, ale takich szkół, które rzeczywiście kształcą i wychowują jest coraz mniej, co potwierdzają wykładowcy uczelni wyższych, którzy walczą w wtórnym analfabetyzmem studentów i pracodawcy,unikający zatrudniania absolwentów, którzy nic nie potrafią i mają wygórowane wymagania.
Krytykom takiej diagnozy stawiam pytanie, ile pieniędzy wydaje przeciętny rodzic na prywatne kursy, korepetycje, i inne formy dokształcania poza "darmowym" systemem edukacji po to, aby jego dziecko miało większe szanse na lepszy start w dorosłość? Jednym słowem, skoro jest tak dobrze albo przynajmniej nie jest tak źle, to dlaczego musimy za tę normalność tyle płacić?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/127061-w-glosach-wrobla-i-legutki-dobrze-widac-na-czym-polega-zasadniczy-spor-miedzy-liberalami-i-konserwatystami-o-ksztalt-polskiej-szkoly
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.