O tym, że iskrzy między wydawcą "Wprost" Michałem Lisieckim i redaktorem naczelnym Tomaszem Lisem wiedzieliśmy od dawna. Powody podano prawidłowo: spór o pieniądze z zysków "Wprost" (zdaniem wydawcy będących produktem bardziej pompowania nakładu niż dziennikarskich walorów) oraz zrozumiała niechęć tegoż wydawcy do nowego dziecka Lisa – portalu internetowego tworzonego przez Tomasza Machałę. Trudno aby jakikolwiek inwestor głaskał po głowie pracownika, który kreuje mu pod bokiem konkurencję.
Jednak gwałtowność rozstania jest zastanawiająca. Takich rzeczy nie robi się w dzień gali z udziałem premiera. Albo Lisiecki chciał w tak dziwaczny sposób przekształcić kryzys swojego tygodnika w show. Albo – co bardziej prawdopodobne – moment wybrał sam Lis. Bo chciał rozgłosu i demonstracji.
Obaj byli wspólnikami w szczególnym przedsięwzięciu, kiedy to stosunkowo mała firma przejmuje duże, choć mające kłopoty pismo i zmienia z dnia na dzień jego linię na prorządową, licząc w zamian na przykład na reklamy firm publicznych lub układających sobie dobre stosunki z rządem. Ale temperament Lisa rozsadzał to wspólne dzieło. Był przyzwyczajony do życia ponad stan. Uważał, że powinien być drogi, że na to zasługuje.
Tymczasem doskonale wiadomo, że prasa papierowa przeżywa kryzys. Wydawcy, często biznesowi detaliści, ratują się cięciami próbując robić produkty coraz bardziej okrojone i oszczędne. Na dokładkę Lisiecki i Lis uderzyli do targetu mocno już obsadzonego. "Wprost" w nowej wersji nie różnił się linią polityczną od Polityki i Newsweeka, w znacznej mierze i Przekroju. Próbował się też ścigać z Newsweekiem na krzykliwą tabloidalność. Związki z liberalnym rządem okazały się więc zarazem atutem i obciążeniem.
Gdyby Lis odszedł, tak jak początkowo przypuszczaliśmy, do nowego portalu, byłby to ciekawy zwrot akcji. Od dawna głoszę tezę, że w teorii w Internecie możliwe jest powstawanie odrobinę droższych bytów, które próbują grać rolę mediów tradycyjnych: z opłacanym zespołem dziennikarskim, i z newsami, a nie tylko opiniami. Blogowanie to zajęcie ciekawe, ale jednak hobbystyczne. To charakterystyczne, ale większość debat w sieci wybucha wokół informacji podawanych przez zawodowych dziennikarzy.
Jest tam więc miejsce na dziennikarskie produkty, ale nie ma go też za wiele. Rynek reklamowy nie ciągnie masowo do sieci. Establishmentowy do bólu Lis pozyskał na nowy portal więcej pieniędzy niż powiedzmy mamy ich my – wPolityce.pl, ale czy to by się opłaciło, czas by pokazał
Byłby to eksperyment o niewiadomych skutkach, możliwe że przecierający szlaki, a możliwe że nieudany. Informacja o tym, że Lis miałby zostać prezesem telewizji publicznej, sprowadza rzecz do właściwych wymiarów. On sam twardo zaprzecza, co mogłoby wskazywać, że nie wszystko jest w tej materii przesądzone. Ale też trudno aby w takim momencie potwierdzał.
Jeśli uznaję tę hipotezę za prawdopodobną, to dlatego, że nie widzę go jako ryzykanta, jako pioniera. Widzę go jako gwiazdę przyjmującą ostatnią kosztowną zabawkę pośród więdnących mediów: molocha z Woronicza. Naturalnie od partii rządzącej.
Co prawda między Donaldem Tuskiem i Tomaszem Lisem panowała przez lata znana w obu środowiskach – politycznym i medialnym - nieufność. Tusk nie mógł darować dziennikarzowi przymierzania się do startu w wyborach prezydenckich przed rokiem 2005. A Lis generalnie popierający politykę Tuska (zwłaszcza coraz bardziej toksyczny antykaczyzm), cały czas sugerował, że zrobiłby to wszystko lepiej.
Ale teraz obaj mają wspólny interes. Lis nie ma już za bardzo dokąd pójść: pokłócony z wszystkimi medialnymi inwestorami, a przynajmniej nie budzący w nich zbytniej ufności. A nie tęskniący za ascezą poszukiwacza dziennikarskiej przygody. A Tusk? Ma chyba po raz kolejny wrażenie, że liberalno-lewicowe media nazbyt się od niego dystansują. Znów pyta, czy nie przełożono jakiejś wajchy. Nawet jeśli to tylko wrażenie, skutek jego piramidalnych błędów z ostatnich miesięcy, może chcieć mieć gwarancję, że jedno medium go nie opuści. TVP byłaby rządzona przez Lisa żelazną ręką. To może ich skazywać na współpracę.
Jeśli jednak Tomasz Lis zdecyduje się odegrać rolę platformerskiego strażnika publicznej telewizji, następnym logicznym krokiem będzie już tylko kariera polityczna. Może o to także chodzi. Naturalnie któryś z medialnych magnatów mógłby się jeszcze złamać i zaoferować coś Lisowi, ale ten zakochany w sobie człowiek chyba już takiego powrotu do tej samej rzeki sam nie chce.
No chyba, że coś się nie powiedzie i wtedy zaprzeczenia będą proroctwem: Lisowi pozostanie dłubanie przy portalu z garstką wychodźców z "Wprost". W takim przypadku zapraszamy do konkurencji w sieci, choć chyba i wtedy nie będzie to konkurencja do końca równa i sprawiedliwa.
No, zostaje jeszcze… "Gazeta Wyborcza". Ale Adam Michnik jest wiecznie żywy, a w tym kolektywie na takich solistów patrzy się z lekka nieufnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/126699-zaremba-moral-z-wolty-tomasza-lisa-jesli-przyjmie-funkcje-prezesa-telewizji-predzej-czy-pozniej-stanie-sie-politykiem