"Kiedyś nam chodziło o prawdę", czyli historia polskiego yeti spisana przez Stefana Bratkowskiego i K. Kąkolewskiego

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
6 Brygada Wileńska AK na zbiórce. Podlasie, okolice Mężenina. 20 kwietnia 1946 r., za: www.podziemiezbrojne.blox.pl
6 Brygada Wileńska AK na zbiórce. Podlasie, okolice Mężenina. 20 kwietnia 1946 r., za: www.podziemiezbrojne.blox.pl

O czasach złych i jeszcze gorszych

W ostatnim czasie na portalu wPolityce pojawiło się szereg artykułów poświęconych  kondycji dziennikarstwa polskiego (można znaleźć je w zakładce Media). Dyskurs to nie nowy- różne osoby, zwykle z branży, podejmują go dość często. Pozwolę sobie, jako czytelnik, dorzucić przysłowiowe trzy grosze do tej dysputy. Zainspirował mnie do tego tekst Krzysztofa Kłopotowskiego Dlaczego Bratkowski nie spytał drugiej strony sporu, czyli mnie?. Materiał pochodzi z końca listopada ubiegłego roku. Jest przejawem krytycznej reakcji autora na treść telewizyjnego wystąpienia, w stacji TVN, w programie Fakty po Faktach, ikony dziennikarstwa polskiego, prezesa honorowego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich redaktora Stefana Bratkowskiego. Zainteresowanych szczegółami odsyłam do wzmiankowanego artykułu, przywołam jednak, na potrzeby wywodów własnych, jego końcowy fragment (wyróżnienie pochodzi od  autora):

Prezesowi honorowemu SDP powinno zależeć, żeby polska opinia publiczna była rzetelnie informowana. Jednak z jakiegoś powodu nie zależy. Z szacunku dla starszego i wielce zasłużonego w PRL kolegi, tudzież resztek sentymentu, nie będę spekulował, czemu tak postępuje.

W jednym przyznaję rację Stefanowi Bratkowskiemu: odchodzą pokolenia dziennikarzy, którzy formowali się w innych czasach. Kiedyś chodziło nam o idee, o służbę społeczną. Kiedyś chodziło nam o prawdę. Dzisiaj studenci dziennikarstwa uznają za autorytet Monikę Olejnik. Drogi Stefanie, razem pora nam umierać.

Komu dzwonią, temu dzwonią. Życząc wszystkim jak najdłuższego i szczęśliwego żywota,  na początek pochylę się przez krótką chwilę nad myślą Krzysztofa  Kłopotowskiego, którą zawarł w wyróżnionym powyżej fragmencie swoich rozważań. Otóż, jeżeli dobrze odczytuję tezę autora, uważa on, że czasy nam współczesne nie służą formowaniu rzetelnych, tzn. służących prawdzie dziennikarzy. Trudno się nie zgodzić z tą refleksją. Ciekawe jest jednak, że  Krzysztof Kłopotowski jako wspomnienie lepszego przywołał mocno odległą już przeszłość, bo przecież, z całym należytym szacunkiem dla wieku, to właśnie wtedy formował się kunszt dziennikarski  prezesa honorowego SDP redaktora Stefana Bratkowskiego. Dziwi mnie to o tyle, że nie było wówczas kilku głównych ośrodków propagandowych, jak dzisiaj, był tylko jeden, a na dodatek miał praktycznie monopol na zatrudnianie dziennikarzy. Zatem sytuacja była wtedy chyba  gorsza, a nie lepsza od tego co mamy.

Do arcydzieła peerelowskiego reportażu słowo wstępne

Przechodząc do głównego wątku niniejszego tekstu, muszę poczynić istotne zastrzeżenie. Otóż  od długich już  lat z zasady nie czytuję publicystyki tuza polskiego dziennikarstwa, jakim jest bez wątpienia redaktor  Stefan Bratkowski. Zaspokaja mnie w tym względzie jedna tylko próbka jego możliwości, za to nie byle jaka. Pochodzi ona z czasów, w których formowało się jedno z  pokoleń dziennikarzy, z taką nostalgią wspominanych przez Krzysztofa Kłopotowskiego jako zastępy ludzi idei i służby społecznej, dla których prawda była wartością nadrzędną. Anonsowane przeze mnie dzieło redaktor Stefan Bratkowski  popełnił wspólnie z panem Krzysztofem Kąkolewskim, również uznanym publicystą. To drobna ciekawostka, gdyż jak się zdaje obaj panowie mają od lat mocno rozbieżne poglądy na rzeczywistość. Dawno temu złączyli jednak w procesie tworzenia swoje talenty i popełnili tekst, który, trzeba to przyznać, wart jest głębszego studium. Ale do tego potrzebne są odpowiednie umiejętności, przede wszystkim znawstwo warsztatu dziennikarskiego. Nie czując się legitymowany do przeprowadzenia takowej analizy, poprzestanę jedynie na zaprezentowaniu krótkiej informacji faktograficznej na temat  wydarzeń będących kanwą dzieła  spółki autorskiej Bratkowski - Kąkolewski  i  przywołam  co smakowitsze jego fragmenty.

Garść faktów i wspomnienie o bohaterze

Najpierw  zapowiadana garść faktów, bo w dalszej części tego tekstu będzie ich jak na lekarstwo. Faktów tragicznych, których przyczyny pozostają nie do końca wyjaśnione. W dniu 27 czerwca 1949 r. na skraju lasu rudzkiego (gmina Ciechanowiec) padł zastrzelony przez swego żołnierza, Czesława Dybowskiego Rejtana, dowódca 6 Brygady Wileńskiej AK  kpt. Władysław Łukasiuk Młot. Chwilę wcześniej z ręki Młota zginął brat Rejtana, Leopold Dybowski Rymsza. Rejtan dożył lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Swoją wersję przyczyn i przebiegu zdarzeń z 27 czerwca 1949 r miał okazję opowiedzieć  m.in. badaczom dziejów oddziałów Łupaszki i Młota, Kazimierzowi Krajewskiemu i Tomaszowi Łabuszewskiemu. Relacji kpt. Młota nie poznamy. Po zabiciu Młota, Rejtan ukrywał się  przed UB i partyzantami 6 Brygady Wileńskiej AK, nad którymi dowództwo przejął kpt. Kazimierz Kamieński Huzar. Wiadomo, że poszukiwał Rejtana jeden z egzekutorów w grupie Huzara, Zygmunt Parzonko Zygmunt. Jednak do ich spotkania nie doszło. Rejtan, dzięki temu, zastrzelenia swego dowódcy nie przypłacił życiem. Ukrywał się początkowo wraz z drugim bratem, Ryszardem (używał pseudonimu Markos), i Kazimierzem Radziszewskim Marynarzem w lasach nieopodal Ciechanowca. Następnie, już bez Markosa i Marynarza,  znalazł schronienie w Cząstkowie nieopodal Warszawy  u swojej narzeczonej, późniejszej żony, Jadwigi z domu Wierzbowskiej (związek małżeński zawarł  podczas pobytu  w więzieniu). Tak dotrwał do marca 1953 r., kiedy wpadł w ręce UB. Został skazany na karę łączną 6 lat więzienia; stosunkowo niską, zważywszy, że inni żołnierze oddziału Młota i Huzaraz tamtego okresu z zasady otrzymywali karę śmierci, rzadko kiedy karę dożywotniego pozbawienia wolności. Mury więzienia opuścił w marcu 1956 r. Podkreślam jednak, że według wspomnianych już  znawców tematu, Kazimierza Krajewskiego i Tomasza Łabuszewskiego, autorów pracy monograficznej poświęconej oddziałom odtworzonej na Podlasiu 6 Brygady Wileńskiej AK ( Łupaszka, Młot, Huzar. Działalność 5 i 6 Brygady Wileńskiej AK), aktualny stan wiedzy na temat  wydarzeń, do jakich doszło rankiem 27 czerwca 1949 r. na skraju lasu rudzkiego nie pozwala zakwalifikować ich inaczej niż jako fatalny splot okoliczności z udziałem ludzi żyjących w skrajnie  trudnych i wyczerpujących nerwowo warunkach, zakończony w sposób  najbardziej z możliwych tragiczny. Dodam jeszcze tylko, że w mojej opinii kpt. Władysław Łukasiuk Młot był jednym z najdzielniejszych i najlepszych dowódców polowych polskiej partyzantki antykomunistycznej. W 2006 r. Fundacja Pamiętamy miała zaszczyt uczcić Jego pamięć pomnikiem, który stanął we wsi Czaje nieopodal miejsca tragicznych zdarzeń z  27 czerwca 1949 r. Na płycie tego pomnika umieściliśmy napis:

PAMIĘCI

KPT. WŁADYSŁAWA ŁUKASIUKA „MŁOTA”

DOWÓDCY ODDZIAŁÓW PARTYZANCKICH

6 BRYGADY WILEŃSKIEJ AK

W LATACH 1945–1949

PROWADZIŁ PARTYZANTÓW PODLASIA

DO BOJU Z KOMUNISTAMI

O NIEPODLEGŁOŚĆ POLSKI

WIARĘ KATOLICKĄ I WOLNOŚĆ CZŁOWIEKA

ZGINĄŁ TRAGICZNIE

27 VI 1949 R. W CZAJACH–WÓLCE

DOBRZE ZASŁUŻYŁ SIĘ OJCZYŹNIE

Tyle o bohaterze.  Zaś przywołana  przeze mnie faktografia dotycząca Rejtana niech będzie punktem odniesienia dla dalszej części niniejszego tekstu, w której, jak już wcześniej zapowiadałem, faktów będzie jak na lekarstwo (przy okazji namawiam osoby zainteresowane postacią kpt. Młota do zajrzenia na stronę www.fundacjapamietamy.pl i  lektury zamieszczonego tam, w zakładce nasze publikacje, opracowania  Kpt. Władysław Łukasiuk Młot podlaski komendant 6 Brygady Wileńskiej AK).

Polski Yeti, czyli polski Tarzan, czyli arcydzieło peerelowskiego reportażu

Czas na oddanie głosu Stefanowi Bratkowskiemu i Krzysztofowi  Kąkolewskiemu. Nie wiem, który z  tych panów włożył więcej pisarskiego trudu, umysłowego wysiłku, wyobraźni i Bóg jeden wie czego jeszcze w powstanie  anonsowanego już wcześniej w tym tekście artykułu. Dlatego przyjmuję, że przywołana spółka autorska ma równe wkłady twórcze w owo dzieło, czy może nawet arcydzieło reportażu.

Właśnie, ponieważ ów tekst zakwalifikowany został przez samych autorów jako reportaż, dla porządku przywołam króciutki wyjątek z  informacji internetowej opisującej ten gatunek publicystyki: w zakresie sposobu prezentacji wydarzeń reportaż powinien cechować się obiektywizmem, rzetelnością i wiernością wobec przedmiotu narracji. Istotną rolę reportażu jako narzędzia opisu rzeczywistości podkreślił w rozmowie z Markiem Lubaś- Harnym na łamach Gazety  Krakowskiej sam Stefan Bratkowski: W minionym ustroju reportaż miał szczególną rolę, gdyż pomimo istnienia cenzury, przebijał się do opinii publicznej, a za jej pośrednictwem do władzy, z rzeczywistym obrazem kraju.( Gazeta Krakowska, 17.09 2010 r.) Wypowiadał się na ten temat jako przewodniczący jury Konkursu na Reportaż im. Macieja Szumowskiego.

Po   tych wyjaśnieniach nie pozostaje mi nic innego jak sięgnąć do źródła. Mam  tylko nadzieję, że zdołałem rozbudzić choć trochę Wasze - szanowni czytelnicy- zaciekawienie tekstem, z którego wyjątki pozwolę sobie za chwilę przywołać. Został  on opublikowany w wysokonakładowym Kurierze Polskim w lipcu 1958 roku (w numerze 162). Czytelnikom mniej obeznanym z dziejami PRL-u przypomnę, że według aktualnie obowiązującej, choć nie mającej wiele wspólnego z rzeczywistością wersji historii ponurych czasów minionych trwała wówczas odwilż, a odważni dziennikarze ochoczo podejmowali trudne tematy. I pewnie właśnie z takim tekstem - oczywiście nie moim, lecz Bratkowskiego i Kąkolewskiego- mamy  tu do czynienia.

Już sam zwiastun reportażu intryguje: „Kurier” znów na tropie polskiego Yeti, a jego tytuł  mocno zaciekawia : W pięć lat powrócił w epokę kamienia łupanego.

Polskim Yeti z reportażu jest Rejtan, choć występuje w nim pod zmienionym imieniem i inicjałem nazwiska (jako Franciszek M.).Okoliczności przywołane przez Bratkowskiego i Kąkolewskiego  w ich tekście nie pozostawiają co do tego żadnych wątpliwości. Choćby ten fragment: W 1948 r. obaj bracia spotkali „Młota” w lesie i związali się z jego bandą. Pewnego dnia „Młot” kazał zastrzelić im milicjanta.” Nie zabiliśmy nikogo, nie zabijemy i dalej”- postanowili bracia. Dalsze partie reportażu przynoszą ze sobą wysoce nieprecyzyjny co do faktów opis przywołanych przeze mnie zdarzeń z 27 czerwca 1949 r. Autorzy podają min., że bohater artykułu, polski Yeti, zwany też w tekście polskim Tarzanem, zastrzelił herszta bandy w zemście za śmierć brata. Nie ma więc wątpliwości, o kogo chodzi.  Zostawmy z boku kompromitujące nazewnictwo w rodzaju banda, herszt bandy. Nie wymagajmy za wiele. W tamtych czasach to był standard. Nie zawracałabym nikomu głowy swoim tekstem, gdyby o to tylko szło.

Czas na  fragmenty losów Rejtana, w okresie jego ukrywania się przed władzami komunistycznymi i partyzantami Huzara, pióra Stefana Bratkowskiego i Krzysztofa Kąkolewskiego (frapujące sekwencje pozwoliłem sobie wyróżnić):

Przez pięć lat nie widział człowieka (...) Węch i słuch wyrabiały mu się z ogromną szybkością, na sto metrów wyczuwał człowieka i pierzchał, jak dzikie zwierze, bezszelestnie, z ogromną szybkością przebijając się przez zarośla, przy ziemi między gałęziami, przedostając się do najbardziej niedostępnych mateczników. Obserwował zwierzęta i spostrzegał, że nie ustępuje im w reakcji na zbliżanie się człowieka. Zbliżał się do świata przyrody (...)Nie wymówił ani jednego słowa przez 1.750 dni i nocy.

Ta ogromna szybkość, z jaką polski Yeti miał przebijać się przez zarośla, jak dzikie zwierze, przy ziemi między gałęziami, rodzi ważne pytanie: czy cwałował na nogach tylko, czy, jak wyobraźnia podpowiada, wielką prędkość, właściwą dzikiemu zwierzęciu, nie człowiekowi, uzyskiwał  wykorzystując także ręce ( a może już łapy)?  Niewykluczone, że jednak łapy; wszak  autorzy podkreślają, że zbliżał się nasz Yeti do świata przyrody.

Żywił się surowym mięsem.(...)Leśny człowiek decyduje się podejść do pól ludzkich. Żeby nie zdradzić swojej obecności, nie naruszał- naci kartoflanej ani marchwianej, podbierał tylko z ziemi, wygrzebywał tylko sam korzeń czy bulwę, jedząc na surowo. W jesieni magazynował na zimę w swej norze zapasy jarzyn(...)

Sprytny był ten nasz rodzimy Yeti, oj sprytny. Zjadał, a wcześniej wygrzebywał bulwy, nie naruszając  naci....Trudna to sztuka do opanowania. A jakiej wyobraźni trzeba, żeby tak od dołu do warzywa się dobrać, śladów na powierzchni nie pozostawiając. Taką warzywną łasicą był nasz Yeti. Ale to nadal tylko wstęp, to przygrywka. Prawdziwy cymes dopiero przed wami, szanowni czytelnicy. Oto jak polski Yeti, zdaniem duetu Bratkowski- Kąkolewski, dawał sobie radę z problemem pozostawiania w śniegu śladów swojego trwania w ostępach leśnych:

Każde dotknięcie ziemi pokrytej śniegiem mogło go zdradzić. Nieprawdopodobna siła przystosowania podpowiedziała mu rozwiązanie, jakie dotąd zrodziło się tylko w fantazji powieści pisarza, który stworzył postać Tarzana. Polski Tarzan przerzuca się z drzewa na drzewo i tą napowietrzną drogą robi całe kilometry. Zna drogi- przez zgęszczenia drzew cieńszych, które łatwiej jest rozbujać, aby przerzucić się na sąsiednie. Tak dociera  do swoich sideł, uczy się też chwytać ptaki. Prowadzi pół ziemny-pół nadrzewny sposób życia.

Prawda, że bardzo ciekawy tekst ? Na koniec przywołam  jeszcze zawarty w nim  krótki opis wyglądu polskiego Yeti, czyli polskiego Tarzana. Rejtana znaczy.

Włosy skudłane i broda sięgały mu do pasa. Skórę miał czarną prawie, kończyny zgrubiałe i zniekształcone.

Wygląd polskiego Yeti, a zwłaszcza jego kończyn, nie dziwi. Przypomnę, że  służyły mu po pierwsze, do rozwijania ogromnej prędkości przy przebijaniu się przez zarośla, przy ziemi między gałęziami, po drugie, do  poruszania się drogą napowietrzną, czyli przerzucania powłoki cielesnej z drzewa na drzewo. Natomiast dziwić może trochę kosmiczny wręcz, nawet jak na czasy, w których panowie Bratkowski i Kąkolewski spłodzili swoje dzieło,  poziom bredni, z jakich utkany jest ich reportaż.

Po przebrnięciu przez opis pół  ziemnego-pół nadrzewnego trybu życia bohatera reportażu, podane w nim dalsze informacje o losach Rejtana, zgodnie z którymi miał sam oddać się w ręce sprawiedliwości, zmęczony milczeniem i samotnością, i że wówczas okazało się, że cały jego trud ukrywania się był niepotrzebny, gdyż nie czekało go ani więzienie, ani wyrok, chociaż nie mają nic wspólnego z prawdą, nie robią już większego wrażenia. Ot, zwykła nieprawda, właściwa dla czasów, w których gazety  bardzo często  kłamały.

Mam nadzieję, że docenicie, szanowni czytelnicy, mój wkład w rekonstrukcję dziejów reportażu  i przyznacie, że byłbym samolubem ostatnim, gdybym pozwolił, aby wycinek z Kuriera Polskiego, z tekstem o polskim Yeti, leżał u mnie w domu bezużytecznie, jak dotąd, i porastał kolejnymi warstwami kurzu, bo taka właśnie sytuacja panuje na rzadko odwiedzanej przeze mnie, najwyższej  półce regału, na której trzymam wycinki prasowe z lat dawno  minionych.

Pięćdziesiąt z górą lat później

Jak już wspomniałem, prawie nie miałem do czynienia z dorobkiem dziennikarskim  prezesa honorowego  SDP redaktora Stefana Bratkowskiego. Tekst o polskim Yeti przeczytałem już przed wielu laty i uznałem wtedy, że to wystarczająca dla mnie przygoda z  owocami  pracy pana redaktora. Pomimo to jestem przekonany, jak mówią niektórzy, biorę w ciemno, że Stefan Bratkowski popełnił potężną liczbę rzetelnych, przenikliwych tekstów, mających więcej wspólnego z rzeczywistością niż ten, który pozwoliłem sobie przypomnieć. W końcu musiały istnieć poważne powody, dla których był i jest autorytetem dla kolejnych pokoleń dziennikarzy polskich. No może ostatnio, zapewne w następstwie  potężnej  siły oddziaływania mediów elektronicznych, jego czołowe miejsce na firmamencie rzetelności dziennikarskiej zajmują  bardzo powoli inni. To w sumie naturalny proces, będący wynikiem zmiany pokoleniowej. Z czasem młodsi zastępują starszych, po prostu. Jednak drobna rzecz nie daje mi spokoju, jest jak ziarnko piasku w oku, uwiera, nie pozwala spokojnie postawić wszystkiego na jedną kartę w zapewne słusznej sprawie lokowania redaktora Stefana Bratkowskiego na piedestale rzetelności dziennikarskiej. Otóż klecąc tę tekścinę, zajrzałem na stronę oddziału warszawskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Znalazłem na niej, pod datą publikacji 14 kwietnia 2011 r., tekst listu otwartego, jaki prezes  honorowy SDP redaktor Stefan Bratkowski  skierował do uczestników zjazdu oddziału warszawskiego SDP, na którym wybierano delegatów na walny zjazd tejże organizacji. Z lektury tego listu wywnioskowałem, że Polska była bardzo poważnie zagrożona - wszak wybory były wtedy tuż, tuż - rządami ludzi o mentalności co najmniej faszystów. Redaktor Stefan  Bratkowski napisał wtedy  min.( wyróżnienia tekstu pochodzą ode mnie):

Nawet powołanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego – za mało przemyślanym poparciem Platformy Obywatelskiej – naśladowało dosłownie powołanie analogicznego urzędu przez Hitlera zaraz po objęciu władzy. Hitler chciał tym przypodobać się publiczności, zdegustowanej korupcją republiki weimarskiej. Oddał jednak ten urząd nie żadnemu zawodowemu policjantowi, lecz swojemu człowiekowi, który miał możliwie najszybciej stworzyć instytucję ze swoimi wyłącznie ludźmi, całkowicie powolną interesom wodza. Jak u nas – były zadymiarz, w kraju, gdzie 90 procent aktów korupcji wykrywała i wykrywa policja. Bo nie chodziło o korupcję. Stąd prowokacje, pomówienia i najścia bojówek w kominiarkach (podobno z ABW), na prywatne mieszkania, domy i miejsca pracy ludzi, których można było wezwać na przesłuchanie do prokuratury. Mamy prawo wnioskować, że chodziło w rzeczywistości o zastraszenie wszystkich.

Po przeczytaniu tego fragmentu straciłem zainteresowanie lekturą dalszych partii listu.  I pomyślałem sobie, oczywiście nadal mocno wierząc w nieznany mi, ale przecież na pewno istniejący dorobek redaktora  Stefana Bratkowskiego uzasadniający jego pozycję i autorytet, jakim cieszy się pośród kolejnych pokoleń dziennikarzy, że po upływie pięćdziesięciu z górą  lat, dzielących reportaż  o polskim Yeti od wystąpienia jego współautora z listem otwartym do uczestników zjazdu warszawskiego oddziału SDP w kwietniu ubiegłego roku, historia najnowsza, przynajmniej jeśli chodzi  o ogrom rozdźwięku pomiędzy rzeczywistością a próbami jej opisu w wykonaniu prezesa honorowego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, znalazła się w punkcie wyjścia.

I to by było na tyle.

Na zakończenie pozwólcie, szanowni czytelnicy, że nawiązując do początkowego wątku niniejszego tekstu, poddam Wam pod rozwagę następujące zagadnienie: czy teraźniejsza kondycja dziennikarstwa polskiego zajmującego się życiem publicznym nie jest aby  konsekwencją wzorców wypracowanych przed wielu już laty, w okresie  uformowania się pokoleń dziennikarzy wspomnianych przez Krzysztofa Kłopotowskiego  w jego tekście Dlaczego Bratkowski nie spytał drugiej strony sporu, czyli mnie?, którym  to wzorcom przeciwstawić się próbowały i próbują jednostki raczej, nie większość dziennikarzy?


Por. Władysław Łukasiuk "Młot" i st. sierż. Józef Babicz "Żwirko". Podlasie, 1946 r.

 

 


Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych