Międzymorze nie jest antykwaryczne. "Czy wielowiekowe doświadczenia można określać jako mity?"

W kręgach współczesnych polskich geopolityków, zwłaszcza tych młodego pokolenia, związanych z częstochowskim Instytutem Geopolityki, dość powszechne jest przeświadczenie, iż to właśnie oni poznali pewne prawa historii, polityki, a przede wszystkim geopolityki. Widocznym tego przejawem jest protekcjonalne traktowanie osób nawiązujących współcześnie do ukutych w poprzednich wiekach projektów geopolitycznych takich jak np. idea Międzymorza. Międzymorze to najprościej rzecz ujmując blok państw między Morzem Bałtyckim i Morzem Czarnym, który miałby być barierą przed ekspansją niemiecką na wschód i rosyjską na zachód, czy też ich współpracą dla podzielenia się wpływami w regionie. Jednocześnie przynależność do bloku mogłaby pozwolić na zachowanie podmiotowości i suwerenności jego członkom, gdyż żadne z państw, które mogłyby go współtworzyć nie ma potencjału ani nawet zamiaru zdominować i uzależnić innych partnerów. Wpadnięcie do niemieckiej lub rosyjskiej strefy wpływów musi się wiązać przynajmniej ze znacznym ograniczeniem suwerenności.

Myślenie w kategoriach niepodległych państw, czy tworzenia bloku przez średnie i małe państwa europejskie jest przez wspomniane środowisko określane jako myślenie kategoriami dziewiętnastowiecznymi, antykwarycznymi. Jego publicyści podkreślają, że świat w XXI wieku musi być i będzie złożony z kilku imperiów, że nie ma miejsca na niepodległe państwa narodowe, gdyż nie są one w stanie same się utrzymać. Polska winna znaleźć się w największym i najpotężniejszym tworze kontynentalnym, rozciągającym się od Władywostoku do Lizbony. Warto podkreślić w tym miejscu pierwszeństwo miasta rosyjskiego, ponieważ forsowanie tej koncepcji nakłada się na zarysowany całkiem niedawno projekt byłego doradcy Władimira Putina – Siergieja Karaganowa. Młodzi polscy geopolitycy są więc poniekąd wyrazicielami neoimperialnych dążeń współczesnej Rosji, która pragnie wciągnąć do współpracy Europę Zachodnią i odciąć ją od dotychczasowych związków ze Stanami Zjednoczonymi. W myśl tej idei Polska również powinna zrezygnować z roli „konia trojańskiego Ameryki” i szukać sojuszników blisko, a wrogów daleko – jak rzekomo wskazują stare prawidła. Aż ciśnie się w tym miejscu na usta pytanie, czy aby nie są to prawidła dziewiętnastowieczne lub antykwaryczne? Czy w dobie globalizacji i udowadniania sensowności budowania imperium od Atlantyku do Pacyfiku, w którym Władywostok jest „sojusznikiem” Lizbony, tak wielkim problemem jest sojusz Warszawy i Waszyngtonu? To zaledwie jedna nieścisłość tej koncepcji. Cały szereg innych wskazał Piotr Maciążek w swojej recenzji książki Leszka Sykulskiego pt. „Ku Nowej Europie. Perspektywa związku Unii Europejskiej i Rosji”.

Najlepszym przykładem na to, iż we współczesnym świecie można szukać przyjaciół daleko i że tym przyjacielem mogą być Stany Zjednoczone, jest Izrael. Trudno sobie wyobrazić  przetrwanie tego państwa, otoczonego wrogimi państwami arabskimi, bez znacznej pomocy USA. Ponadto zarówno historia jak i geopolityka uczą, że małe i średnie państwa europejskie zagrożeń mogą spodziewać się przede wszystkim we własnym otoczeniu, nie zaś upatrywać ich np. za oceanem. I takim zagrożeniem dla Polski oraz Europy Środkowej jest neoimperializm rosyjski, a poniekąd i niemiecki, choć realizowany w mniej agresywny sposób. Częstochowscy geopolitycy tymczasem proponują współpracę z jednym i drugim sąsiadem, odrzucenie starych „obaw” i „mitów”. Tylko czy wielowiekowe doświadczenia można określać jako mity? Skąd młodzi geopolitycy mają pewność, że projekt Europy takiej jaką chcą ją widzieć zostanie podjęty przez Niemcy i Rosję, że nie zwycięży w umysłach ich kierownictwa sprawdzona koncepcja podziału stref wpływów w Europie Środkowej? Leszek Sykulski i jego współpracownicy deklarują się jako realiści. Realizm więc wskazuje, że znacznie łatwiej o podział stref wpływów niż o integrację, a właściwie podporządkowanie centrum imperialnemu, ogromnej przestrzeni od oceanu do oceanu.

Jeśli już trzymać się paradygmatu o poszukiwaniu sojuszników blisko, to niech będą to państwa małe i średnie, związek z którymi nigdy nie zmieni się w ich protektorat nad Polską. Państwa, które tak jak Polska mogą mieć obawy przed dominacją niemiecką i rosyjską. I pod tym kątem rozpatrując sprawę, rysuje się naturalnie sojusz określany jako Międzymorze. Od Szwecji, przez Finlandię, państwa bałtyckie, Ukrainę, Polskę, Czechy, Słowację, Węgry po Rumunię ciągnie się pas państw, które mogłyby taki blok stworzyć. Państwa te nie mają interesów globalnych, nigdy nie zagrożą pozycji Stanów Zjednoczonych. Mogą natomiast być barierą przed wzmocnieniem Niemiec, a zwłaszcza Rosji, która pragnie znów być mocarstwem światowym i interesom amerykańskim może zagrozić. W tej rywalizacji imperiów, jeśli już sytuacja zmusza do opowiedzenia się po którejś ze stron, zdecydowanie lepiej mieć patrona za oceanem niż u własnego boku. Ten daleki sojusznik nie będzie sobie rościł pretensji do terytoriów swoich aliantów, będzie mu również zdecydowanie trudniej wpływać na ich politykę wewnętrzną, niż ewentualnym imperialnym protektorom zza miedzy.

I ostatnia sprawa o jakiej krótko pragnę wspomnieć w tym tekście, a która wskazuje na szkodliwość „Nowej Europy od Władywostoku do Lizbony” to sprawa aksjologii i wpływu obywateli na państwo, w którym przyjdzie im żyć. Nie ulega wątpliwości, że znacznie łatwiej wpływać obywatelom na losy małego czy średniego państwa narodowego niż kolosa liczącego miliony kilometrów kwadratowych powierzchni, zamieszkiwanego przez dziesiątki narodów o różnej mentalności, wartościach, ideałach i celach. Łatwiej również o obronę swobód obywatelskich i własnego systemu wartości. Trudno sobie wyobrazić jak mieszkańcy mieliby oddziaływać na politykę postulowanego przez Karaganowa czy Leszka Sykulskiego imperium. Wydaje się, że byłyby to wzorce sprawdzone w Rosji od wieków – czyli praktycznie nijak. Zresztą w niektórych swoich enuncjacjach częstochowscy geopolitycy, za wybranymi klasykami tej dziedziny badań, powtarzają, iż geopolityka nie interesuje się kwestiami aksjologicznymi, odrzuca aspekty etyczne w polityce, zaś świat ujmuje jako pole stałej konfrontacji, w której najważniejsze jest zdobycie przewagi. A więc nie liczą się jednostki, grupy społeczne, narody, ich dążenia, ideały, religie. To co interesuje geopolityków to potencjały, statystyki, liczby dające siłę.

 

 

 

 

 

 

 

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych