Europejska histeria wokół Orbana działa według znanego i przerabianego u nas schematu

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Węgry nie są podporządkowane Brukseli. Żaden rząd, żadne państwo nie ma prawa mówić nam, jaka ma być węgierska konstytucja.

Tak reagował premier Węgier Viktor Orban w lipcu zeszłego roku, kiedy Parlament Europejski skrytykował nową konstytucję Węgier. Europosłowie domagali się od Budapesztu zrewidowania zapisu mówiącego, że "życie płodu jest chronione od chwili poczęcia".

Słowa węgierskiego przywódcy to oczywista oczywistość, ale w dzisiejszej UE państwa Europy Środkowo-Wschodniej wciąż muszą domagać się oczywistego prawa do samostanowienia w najważniejszych kwestiach ustrojowych, co byłoby nie do pomyślenia w przypadku Niemiec czy Francji.

Wściekły atak na premiera Węgier Viktora Orbana trwa od wiosny 2010 r., kiedy Fidesz przejął na Węgrzech władzę. Europejska histeria związana z rzekomym zagrożeniem dla swobód demokratycznych na Węgrzech w wyniku prowadzonej przez niego polityki jest w dużej mierze podgrzewana przez liberalno-lewicowych przeciwników Orbana.

To schemat przerabiany na wiele możliwych sposobów także w Polsce, głównie za rządów PiS. Największe media, z "Gazetą Wyborczą" na czele i politycy kręgu dawnej UW, PO oraz SLD na łamach zagranicznych mediów oskarżali rząd PiS o łamanie praw demokracji i autorytarne zapędy.

Partia Viktora Orbana zdobyła miażdżącą przewagę w parlamencie na fali społecznego niezadowolenia praktykami rządów socjalistów, którzy zostawili po sobie kraj na skraju bankructwa. Fidesz dostał  od wyborców mandat do przeprowadzenia radykalnych zmian. I jak na razie, z lepszym lub gorszym skutkiem, to robi.

Nie dziwi mnie rozhisteryzowany ton europejskich mądrali, którzy z Brukseli pouczają demokratycznie wybranego premiera dużego państwa, jak ma rządzić swoim krajem. Ostatnio do tego sprowadza się sens ich sowicie wynagradzanej działalności.

I nie dziwi mnie, że w tej kampanii na rzecz obrony demokracji przed zapędami autokraty Orbana bierze udział  „Gazeta Wyborcza”, która po raz kolejny udowadnia, że ideologiczne zacietrzewienie i środowiskowa lojalność "brudnej wspólnoty" elit Maja '68 bierze górę nad zdrowym rozsądkiem i rzetelną analizą rzeczywistości.

Ta sama „Gazeta”, która łaja węgierskiego przywódcę za dyktatorskie zapędy, popiera premiera, który posiada władzę większą niż ktokolwiek przed nim w krótkiej historii III RP i nie boi się tego wykorzystywać. Chwali i ceni przewodniczącego, którego partia – według jej dawnych działaczy – jest jedną, wielką, agencją pośrednictwa pracy. Broni szefa rządu, który – jako nadzorca służb specjalnych – odpowiada za to, że Polska jest w czołówce najbardziej inwigilowanego państwa Unii Europejskiej.

Wspiera jak może polityka, który zostanie zapamiętany przez historię, jako ten, który oddał Rosjanom najważniejsze śledztwo w historii wolnej Polski i z sobie znanych powodów zrezygnował z prowadzenia podmiotowej polityki na arenie międzynarodowej oraz zadłużył Polskę na kilka pokoleń.

Za to Viktor Orban, który mając zdecydowane poparcie realizuje reformy ratujące jego kraj przed kryzysem, wzbudza w „Gazecie Wyborczej” tylko odruch potępienia. Koronnym argumentem przeciwko polityce Orbana są "wyrazy zaniepokojenia sytuacją na Węgrzech” sekretarz stanu USA Hillary Clinton, Komisji Europejskiej i krytyka zachodnich mediów oraz ocena agencji ratingowych, które obniżyły rating Węgier do poziomu śmieciowego.

Dwie agencje ratingowe Moody's oraz Standard & Poor's jeszcze pod koniec zeszłego roku obniżyły ocenę wiarygodności Węgier do poziomu "śmieciowego", argumentując to złą sytuacją gospodarczą i nieprzewidywalną polityką władz. Fitch dołączył do nich na początku nowego roku. To ma być rzekomo gwóźdź do trumny polityki Orbana i argument zamykający całą dyskusję na temat sensowności kierunku przemian, jakie zaproponował węgierski przywódca.

Już sama argumentacja musi budzić duże wątpliwości. Bo zła sytuację gospodarczą Orban odziedziczył po poprzednikach. A argument o „nieprzewidywalnej polityce władz” zdradza polityczną motywację decyzji o obniżeniu poziomu ratingu Węgier.

W tym kontekście należy pamiętać o tym, że te same agencje dawały bankowi Lehman Brothers najwyższe ratingi na dwa dni przed upadkiem, który zapoczątkował światowy kryzys w 2008 r. Podczas przesłuchań przedstawicieli słynnych trzech agencji ratingowych przed Kongresem USA wszyscy szefowie bronili się w ten sam sposób: „To są nasze prywatne opinie i nie są w żaden sposób wiążące".

Sęk w tym, że te prywatne opinie mają znaczenie dla rynków finansowych, które z kolei mogą pogrążyć nie tylko pojedyncze banki, nawet nie tylko sektor bankowy jednego państwa, ale i całe państwo. Właśnie teraz obserwujemy to na Węgrzech.

Skoro sami szefowie największych agencji ratingowych przyznają, że ich oceny są tylko subiektywnymi opiniami, to dlaczego media tak się nimi nakręcają? Odpowiedź jest prosta. Na rynkach finansowych liczy się przede wszystkim to, jak coś jest postrzegane. Fakty są tutaj drugorzędne. A oceny agencji ratingowych to świetne narzędzie do manipulacji na ogromną skalę. Wiedzieli o tym szefowie banków inwestycyjnych, którzy płacili im spore pieniądze za pozytywne wyceny śmieciowych w istocie instrumentów finansowych, jak "subprime credits".

Agencje ratingowe skompromitowały się do tego stopnia, że obowiązkiem dziennikarzy, którzy cytują ich oceny, powinna być co najmniej większa ostrożność i spory krytycyzm. W dyskusji na temat Węgier - podobnie jak w trakcie kryzysu w 2008 r. - oceny Moody's, Standard & Poor's oraz Fitch przyjmuje się jak dogmat. Na wiarę.

 

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych