Wątpię czy wynikające z przynależności do NATO gwarancje bezpieczeństwa dla Polski są warte więcej niż francuskie i angielskie w 1939 r.

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź

Niedawno wróciłem z USA, gdzie przez prawie dwa tygodnie zajmowałem się sprawami białoruskimi. Miałem dzięki temu dość unikalną możliwość prowadzenia codziennych rozmów z amerykańskimi politykami w Izbie Reprezentantów i Senacie, a  co nawet istotniejsze, z merytorycznymi pracownikami ich biur, osobami mającymi realny wpływ na prace Kongresu i kształt amerykańskiej polityki. Spotykałem się także z urzędnikami Departamentu Stanu, przede wszystkim odpowiedzialnymi za relacje USA z Europą Wschodnią. Pozwolę sobie podzielić się z Państwem kilkoma refleksjami, które nasunęły mi się podczas tego wyjazdu.

Przede wszystkim, Waszyngton zrobił na mnie o wiele smutniejsze wrażenie niż kiedykolwiek wcześniej, choć byłem tam już wiele razy, a na przełomie lat dziewięćdziesiątych przez kilka miesięcy nawet tam mieszkałem stażując w Komisji Spraw Zagranicznych Senatu USA. Przyczyną przygnębiającego wrażenia z tego pobytu był nie tyle kryzys gospodarczy, choć i ten jest widoczny, ale kryzys osobowości toczący Amerykę od wewnątrz. Odniosłem bardzo silne wrażenie, że w ciągu kilku ostatnich lat spora część amerykańskiego establishmentu związanego z partią demokratyczną uwierzyła, poniekąd wbrew własnym tradycjom intelektualnym, w świat liberalnych pseudowartości zogniskowanych wokół tolerancji i świętego spokoju. Jest to zmiana jakościowa bardzo zbliżająca światopoglądowo aktualne przywództwo USA do elit brukselskich. Ta ewolucja poglądów amerykańskiego establishmentu pod rządami prezydenta Obamy ma niestety także wyraźne przełożenie na decyzje dotyczące polityki zagranicznej USA.

Po pierwsze, Stany Zjednoczone świadomie rezygnują z bycia międzynarodowym supermocarstwem, wycofując się z pozycji zajmowanych od II Wojny Światowej na arenie międzynarodowej zarówno pod rządami republikanów, jak i demokratów. Rezygnacja z prowadzenia aktywnej polityki międzynarodowej wynika w dużo mniejszym stopniu z kryzysu ekonomicznego, niż z przyczyn ideologicznych, m.in. z niechęci do imperializmu, którym lewicowe amerykańskie salony od dawna straszą się tak, jak polska lewica antysemityzmem. Nazwanie przy okazji kryzysu w Libii niezbyt zdecydowanej doktryny zagranicznej prezydenta Obamy „przywództwem od tyłu” (ang. leadership from behind) przez jednego z prezydenckich współpracowników początkowo traktowane było w Waszyngtonie za nieprzychylny demokratom dowcip, niemniej jednak okazało się później działaniem zamierzonym i opisującym faktyczne intencje administracji.

Ameryka rezygnuje także z posługiwania się wartościami jako narzędziem, czy też podstawą do prowadzenia własnej polityki zagranicznej. Wolność, demokracja i prawa człowieka, które od kilku dekad określały najważniejsze kierunki, czy też dawały wygodną przykrywkę dla rozmaitych podejmowanych przez USA działań międzynarodowych stały się słowami wręcz unikanymi przez urzędników. Jednym z większych zaskoczeń amerykańskiej sceny politycznej w tym roku było wystąpienie Sekretarz Clinton z 16 lutego, w którym mówiąc o Arabskiej Wiośnie użyła otwarcie słowa „demokracja”. Wartości dotychczas fundamentalne znikają z priorytetów amerykańskiej polityki zagranicznej i są zastępowane tak istotnymi sprawami jak „zakończenie dyskryminacji wobec gejów, lesbijek, biseksualistów i transseksualistów na szczeblu globalnym”, do którego 6 grudnia br. wezwał w specjalnym memorandum szefów wszystkich ministerstw i agencji rządowych sam prezydent Barrack Obama.

Wycofywanie Stanów Zjednoczonych z polityki międzynarodowej i rezygnacja z odwoływania się do wartości innych niż walka z dyskryminacją rodzi kilka nieprzyjemnych konsekwencji. Po pierwsze, miejsce USA jako głównego gracza w poszczególnych regionach świata jest natychmiast zajmowane przez lokalne potęgi, w tym kraje autorytarne takie jak Chiny i Rosja, niedemokratyczne jak Iran czy Wenezuela, lub do cna skorumpowane jak Brazylia. Po drugie, ekonomiczna i polityczna ekspansja Chin, Rosji czy Brazylii witana jest przez USA wręcz z ulgą, gdyż do pewnego stopnia zapewnia stabilizację w kilku regionach świata. Czas pokaże, czy ceną za chwilową stabilizację nie będzie jednak rozkwit międzynarodowej przestępczości oraz konflikty zbrojne.

Tu dochodzimy do ostatniego punktu, tj. do kwestii polityki bezpieczeństwa. Uczestnicząc przez ostatni rok w szeregu dyskusji, w których wypowiadali się amerykańscy eksperci, w tym osoby z merytorycznego zaplecza partii demokratycznej odniosłem wrażenie, że z amerykańskiego punktu widzenia zadaniem NATO jest tylko i wyłącznie prowadzenie misji stabilizacyjnych w Afganistanie i Libii, ewentualnie walka z somalijskimi piratami. Ewentualne zagrożenie Europy Środkowej ze strony Rosji traktowane było przez nich najczęściej w kategorii political fiction, co na tle np. niedawnej agresji na Gruzję wydaje się jednak lekkomyślnością. Jednocześnie, jak już napisałem, Rosję traktuje się raczej jako element stabilizujący wespół z Niemcami nasz region i jako partnera dla zachodnich demokracji.

Jakie płyną z tego wnioski dla Polski? Po pierwsze, o ile w Stanach Zjednoczonych nie zmieni się administracja, na co raczej zupełnie się nie zanosi, Polska nie będzie mogła liczyć na poparcie USA dla inicjatyw międzynarodowych nie uzgodnionych wcześniej z Niemcami i Rosją, uważanych przez Amerykanów za patronów naszej części świata. Po drugie, wątpię czy wynikające z przynależności do NATO gwarancje bezpieczeństwa dla Polski są warte więcej niż francuskie i angielskie w 1939 r.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych