Marek Nowakowski: "W stanie wojennym z ukrycia wylazły różne męty i gnidy, z mediów lała się brudna rzeka kłamstw"

Fot. PAP
Fot. PAP

Na łamach "Tygodnika Solidarność" pisarz Marek Nowakowski w poruszającej rozmowie z Krzysztofem Świątkiem wspomina czasy stanu wojennego. Autor "Raportu o stanie wojennym" opowiada między innymi chwilę dowiedział się o zdławieniu "Solidarności":

 

O 6 rano budzi mnie bębnienie do drzwi. Mieszkaliśmy z żoną na Długiej w Warszawie. Przychodzi mój przyjaciel Czesiek, który był magazynierem w gastronomii. Od progu woła: „Marek, ty nic nie wiesz? Stan wojenny! Na ulicach czołgi, wozy opancerzone, włącz telewizor”. I dziwne wrażenie, bo generał wygłasza komunikat jakby z bunkra. Po pewnym czasie znowu pukanie. Urzędowe osoby. „Jesteśmy z MSW, prosimy pana na Rakowiecką”. Żona zaniepokojona, Czesiek robi wielkie oczy, bo potwierdza się, że sytuacja jest nadzwyczajna. Wychodzę z dwoma funkcjonariuszami w cywilu. Na dole czeka samochód. Na Rakowieckiej goły pokój przesłuchań – biurko, szafka metalowa, parę krzeseł. Przychodzi młody cywil i zaczyna rozmowę. Wpada w lekki patos, ale mówi bez specjalnego żaru, monotonnym głosem: „Ważą się losy naszego kraju, musi pan podpisać zobowiązanie”. Ludzie „S” nazywali je później lojalką.

 

Nowakowski odmawia. Puszczają go. Potem pisarz zaczął zbierać okruchy rzeczywistości. Jak mówi, wielu pogrążało się w apatii, zniechęceniu, a jego ogarnęła reporterska gorączka. Wspomina, że czuł się jak latający reporter. Bywał w różnych miejscach, obserwował, słuchał ludzi i zapisywał.

Krzysztof Świątek pyta:

Sporo jest w „Raporcie” postaci zomowców. Opis jednego z nich: „ślepa bryła niewyżytej nienawiści”.

Marek Nowakowski odpowiada:

To byli janczarze komunizmu, mówiono, że są wódą pojeni, dostają środki farmakologiczne wzbudzające agresję. Szeptano, że oddziały ZOMO zasilają kryminaliści zwalniani z więzień. W stanie wojennym z ukrycia wylazły różne męty i gnidy, żerować zaczęli bezkarnie. ZOMO była jednorodną formacją nastawioną na pastwienie się nad ofiarami.

 

Zastanowiło mnie opowiadanie „Spotkanie w kawiarni”. Mężczyzna zauważa znanego artystę i najpierw łechce jego ego, po czym wyzywa od najgorszych za zaangażowanie po stronie komunistów. Czy to nie z pana osobistych doświadczeń?

To prawda, dobrą miał pan intuicję. Spotkałem tego wybitnego artystę, który po 13 grudnia dał twarz reżimowej telewizji i faktycznie zwymyślałem. Po latach mówił, że miał do mnie żal. „Mnie też zabolało twoje legitymowanie ohydy stanu wojennego” – odparłem. I nawet pogodziliśmy się, wypiliśmy wódkę i nieraz jeszcze rozmawialiśmy. To był Józef Szajna.

 

Były podobne sytuacje?

Miałem tego typu osobiste przeżycia, które literacko rejestrowałem. Interesował mnie słynny dokumentalista Jerzy Bossak, z którym zbliżyłem się w pewnym okresie. Zdolny, ale wykorzystywał film jako broń propagandową i w stanie wojennym dał dupy. Kiedyś do mnie podszedł. Zareagowałem zimno: „Nie podawaj mi ręki, nie traktuję twojego zaangażowania w sposób wyrozumiały i odwal się”. Wiem, że go to bolało. Ale uważałem, że trzeba trzymać się jakiegoś etycznego porządku, bo inaczej ludzie się roztopią.

 

W „Raporcie” obecny jest motyw telewizyjnych, znienawidzonych jap propagandystów, sługusów reżimu. W jednym z opowiadań facet, który ma dosyć tego międlenia, bierze wielki odbiornik i spuszcza przez balkon na milicyjną nysę. To z obserwacji?

Prawdopodobnie. Pasja antytelewizyjna była powszechna. Lała się brudna rzeka kłamstw, stąd masowe spacery w porze dziennika telewizyjnego

- wspomina pisarz.

wu-ka, źródło: Tygodnik Solidarność

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych