Na Plac Konstytucji docieram dwie, trzy minuty po 15. Nadchodząc od strony Waryńskiego, słyszę odgłosy petard i głos policjanta wzywający do opuszczenia Placu. Mija mnie pochód zmierzający w kierunku Mokotowa, a więc zupełnie odwrotnie niż miało być. W chwilę później tłum, głownie kibiców piłkarskich, w który wszedłem już na samym Placu, zaczyna mnie spychać z powrotem na Waryńskiego. Sam jest spychany przez kordon policji – typowych „zomowców” (choć nazwa inna) w hełmach, z tarczami.
Przez chwilę robi się gorąco, bo tłum wpada w lekką panikę. Zostaję przygnieciony do szyby pubu „Szwejk”. Decyduję się skręcić do knajpy. W surrealistycznej atmosferze pośród tłumu ludzi, wśród których są zarówno goście „Szwejka” (także cudzoziemcy), jak i uczestnicy manifestacji, często z biało-czerwonymi flagami, obserwuję przez wielkie okna policjantów wypierających ludzi na Waryńskiego. Kordon odcina dostęp do Placu, a głos z megafonu zapewnia, że nie gwarantuje bezpieczeństwa „osobom z immunitetem, takim jak posłowie, senatorowie i dziennikarze” i „nie odpowiada za straty materialne”. Pocieszony, decyduję się jednak wyjść z lokalu i dogonić pochód.
Spotykam znajomego, który relacjonuje mi jako pierwszy wcześniejsze zdarzenia na Placu. Według niego tłum chciał się przedostać na Marszałkowską. Kordon policji nie zamierzał tłumu przepuścić. Prawicowi demonstranci rwali się w kierunku grup tak zwanych antyfaszystów, którzy gromadzili się po drugiej stronie. A ponieważ w szpicy byli głównie kibice, w biało-czerwonych szalikach, czasem zamaskowani, doszło do przepychanek. Potem już rzucano w policjantów butelkami i kostką brukową. W ten sposób doszło do zawrócenia demonstracji.
Towarzyszę dalej długiemu, na oko kilkunastotysięcznemu pochodowi, który przemieszcza się Waryńskiego do Puławskiej, potem w dół Spacerową i znów w górę Belwederską koło Kancelarii Premiera do pomnika Dmowskiego. Mam mieszane uczucia. Widzę transparenty organizacji z którymi nie sympatyzuję: Obozu Narodowo-Radykalnego i Młodzieży Wszechpolskiej. Po chodnikach buszują kibice odpalający petardy. Pomiędzy zwartymi grupami głownie młodych, krótko ostrzyżonych ludzi dostrzegam jakby trochę zagubionych tych „niezorganizowanych”, w różnym wieku, czasem całe rodziny uzbrojone w chorągiewki i flagi. Ci trochę nie pasują do większości. Część tych niezorganizowanych nie widziała nawet, tak jak i ja, starć na Placu Konstytucji. Podchodzą do mnie i pytają z żalem, dlaczego władza nie pozwoliła legalnej demonstracji pójść w umówioną wcześniej stronę.
Ale hasła skandowane przez organizatorów jadących na czele samochodem są miękkie, niekontrowersyjne, typu „Chwała bohaterom” „Duma narodowa” czy „Bóg honor i ojczyzna”. Gospodarze manifestacji wzywają przez megafon do solidarności z Polakami na Litwie. Gdyby nie te petardy, od których można ogłuchnąć, najbardziej drastycznym incydentem samego pochodu byłby okrzyk z balkonu jednego z bloków na Puławskiej:
Sp… ze stolicy.
Wątpliwości nasilają się przy Belwederze, do którego docieram bocznymi uliczkami wcześniej, jeszcze przed czołem demonstracji. Przy pomniku Piłsudskiego garstka ludzi z transparentami i flagami czeka na tamten pochód. Jeden z napisów przypomina o tragedii w Smoleńsku. Ci też są trochę z innej bajki. Sympatyczny mężczyzna w średnim wieku przedstawia mi się jako piłsudczyk. Chciałby aby demonstracja była ideowo bardziej wielobarwna, narzeka na to, że policja zablokowała legalne zgromadzenie. A równocześnie uśmiecha się melancholijnie:
Prawda jest taka, że to socjaliści rozbrajali Niemców w 1918 roku
– przypomina.
Gdy pochód wreszcie nadchodzi, uderza mnie niemiło, że większość tych maszerujących młodych ludzi do Piłsudskiego odnosi się całkiem obojętnie. Wcześniej skandowali:
Roman Dmowski zbawicielem Polski!
Trudno mieć pretensję do samych narodowców: każda pliszka chwali swój ogonek. Ale czy tacy ludzie jak Jan Pospieszalski, Paweł Kukiz czy Rafał Ziemkiewicz zrobili słusznie decydując się na przyznanie endekom swoistego prymatu w dziele uczczenia tego dnia? Czy nie skazali tych obchodów od początku na jednostronność? Z drugiej strony może to nie ich wina, że właśnie narodowcy, skądinąd przecież wyborczo bardzo słabi, okazali się bardziej aktywni niż inne środowiska w praktycznym restytuowaniu patriotyzmu. Nie ma tu łatwych odpowiedzi.
Ale przy pomniku Piłsudskiego spotykam też znanego reportera radiowego. Opowiada mi o zdarzeniach sprzed kilku godzin: atakach tak zwanych antyfaszystów na Nowym Świecie na małe grupki przechodniów – wystarczył biało-czerwony szalik albo flaga.
To była proporcja stu na sześciu, moja koleżanka udzielała jednemu z pobitych pomocy medycznej
– relacjonuje mi człowiek od prawicy jak najdalszy.
W końcu „antyfaszyści” zaatakowali jedną z grup rekonstrukcyjnych w mundurach z czasów Księstwa Warszawskiego, potem schowali się do „Nowego Świata” kawiarni Krytyki Politycznej, która ich tu zaprosiła (niektórzy byli nie z Polski, mówi się o Niemcach i o Białorusinach).
Przypominam sobie, że tuż przed wyjściem przeczytałem na stronie internetowej Wyborcza.pl alarmistyczny tytuł:
Policja wyłapuje ludzi z Krytyki Politycznej.
Jakbyśmy żyli w kraju prawicowego terroru. Tyle że zdarzenia wyglądały całkiem inaczej.
Kiedy wracam do domu, na stronie internetowej Wyborczej tego tytułu już nie ma. Jest tasiemcowa relacja z wydarzeń całego dnia. Ataki na Nowym Świecie opisane tak, że nie bardzo wiadomo, kogo reprezentowali napastnicy.
Zanim to jednak przeczytam, docieram razem z pochodem pod pomnik Romana Dmowskiego. Uważam go za wybitnego polskiego polityka, który odegrał wielką rolę w dziele niepodległości, ale przecież nie jedynego twórcę tej niepodległości. I znów – nie opinia Młodzieży Wszechpolskiej na ten temat mnie interesuje, ale Pospieszalskiego czy Kukiza, którzy taki scenariusz w jakiejś mierze firmują.
Na Placu na Rozdrożu zaczynają się ekscesy: tłumy kiboli ruszają w stronę dwóch wozów TVN z okrzykami:
Aj Ti Aj sp… aj.
Oddalam się, słysząc brzęk szkła. Potem jeden z samochodów zostanie spalony, kamera, w mojej obecności jeszcze na podnośniku, zniszczona.Tyle że wcześniej na trasie manifestacji nie widziałem aby ten tłum był wobec kogoś agresywny. Nawet jeśli kiboli świerzbiły ręce.
Już w domu słyszę, że prezydent Komorowski chce zmienić prawo tak aby umożliwić przerwanie agresywnej demonstracji. Ale jak? Przecież już według obecnych przepisów można do demonstracji nie dopuścić, albo ją przerwać? Może więc to tylko pusta propaganda pokazująca, że „władze coś robią”. A może jednak sygnał do większej restrykcyjności? Tylko co w tym drugim przypadku począć z mitem parady równości zdelegalizowanej w 2004 roku przez Lecha Kaczyńskiego?
Z drugiej strony zamęt wokół Marszu Niepodległości (pomijam incydent ze sprzętem TVN) zaczął się od chwili, kiedy lewica postawiła sobie za punkt honoru rozprawę z „polskimi nazistami”. Taka metoda może prowadzić do zablokowania dowolnego zgromadzenia czy manifestacji. W myśl zasady „Nie ma wolności dla wrogów wolności”. A czy ludzie atakujący kogoś z pałami (tak!) za biało-czerwony szalik albo mundur z czasów napoleońskich są przyjaciółmi wolności? Wolne żarty, naturalnie, że tak!
Wieczorem oglądając TVN-owskie Fakty dowiaduję się, że atakujący ludzi „anarchiści” zabarykadowali się „w jednej z warszawskich kawiarni”. Zero precyzyjnej informacji, zero kontekstu. Nazwa Krytyka Polityczna nie pada.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/121829-dramatyczny-reportaz-piotra-zaremby-z-marszu-niepodleglosci-i-okolic-kto-kogo-naprawde-atakowal