Jestem jednym z sygnatariuszy listu grupy publicystów "Rzeczpospolitej i "Uważam Rze", który wisi ciągle na tej stronie. Skierowaliśmy go do nowego właściciela obu gazet Grzegorza Hajdarowicza. List dotyczy tak naprawdę dwóch kwestii. Chcemy aby Paweł Lisicki pozostał naczelnym obu pism. I chcemy aby tygodnik "Uważam Rze" nadal wychodził.
Próbując oddać poglądy większości kolegów, którzy się podpisali, a na pewno moje, wyjaśniam o co chodzi. Dla nas obie gazety nie są wyłącznie rynkowymi produktami, ale wyrażają także sympatie i opinie - można je nazwać umownie konserwatywnymi. Jedno nie musi zresztą kłócić się z drugim, czego dowodzi zwłaszcza szybki sukces tygodnika, który wielu ludzi uznało dosłownie w parę tygodni za własny. Wiem o tym, bo stykam się z wyrazami sympatii i poparcia na ulicach, w pociągach i tramwajach. Druga, liberalno-lewicowa strona ma swoich mediów tak dużo, że ostatnio ten tłok zaczął im wręcz szkodzić. Tym bardziej ci wszyscy, którzy się z tamtą linią nie identyfikują, sympatyzują z nami.
Lisicki rozumie i czuje tę wrażliwość dużego kręgu czytelników w Polsce. Równocześnie trudno mu przypisywać polityczne zacietrzewienie - ostatnimi czasy zbierał cięgi także ze strony gorliwych zwolenników opozycji. Mieli do niego pretensje, że otworzył łamy Rzepy dla ludzi innych opcji, że polemizuje z PiS-owskimi aksjomatami i praktyką. Z pewnością nie zajmował się jak Adam Michnik agitowaniem za "swoją" partią, ani nie okazywał żadnej grupie polityków pogardy i nienawiści, jak naczelny "Wprost" Tomasz Lis.
To zaś tylko bardziej utwierdza nas w przekonaniu, że gdyby został usunięty, nie chodziłoby o likwidację jakiegoś "przechyłu" (którego był łaskaw szukać w rozmowie z Grzegorzem Hajdarowiczem dziennikarz TVN Jarosław Kuźniar). Raczej o pełne już ujednolicenie przekazu. Ma być tak jak na początku lat 90., kiedy "Gazetę Wyborczą" miały uzupełniać inne gazety, ale na zasadzie podziału tematycznego: Michnik zajmie się polityką, ktoś inny gospodarką, ktoś jeszcze czymś innym. Ten scenariusz wtedy się nie udał. Ale choćby z informacji o ewentualnych następcach Lisickiego, możemy mieć wrażenie, że teraz nastał czas powrotu do niego.
Pośród licznych i zróżnicowanych reakcji na nasz list, powraca niekiedy wątek oparty na jakimś fundamentalnym nieporozumieniu. Wciąż powtarza się jak śpiewka wątek praw właściciela. Czego chcecie, pan Hajdarowicz może zrobić ze swoją gazetą wszystko, powtarzają ludzie różni. Po prostu sympatycy obecnego rządu ucieszeni, że zniknie kolejny zakątek niezadowolenia z dzisiejszej władzy. Ale także dogmatyczni wolnorynkowcy. Ostatnio doczekaliśmy się nawet na innym portalu elaboratu pewnego lewaka, którzy dowodził, że skoro nie podoba nam się antykapitalistyczna krucjata "oburzonych", nie możemy nawet pisnąć.
Totalne nieporozumienie: szanujemy prawa własności pana Hajdarowicza i nie będziemy się przykuwać do redakcyjnych biurek. Ale jest on właścicielem tych biurek, a nie ludzi. Mamy więc prawo poddać pod dyskusję linię redakcyjną jego pism, tę obecną i tę przyszłą. Mamy prawo mieć swoje zdanie i przedstawiać je konsumentom, czyli czytelnikom. A oni mają prawo do informacji o stanowisku wszystkich stron, także dziennikarzy, których teksty do tej pory czytali.
Można naturalnie mnożyć dodatkowe argumenty. Że mamy tu jednak do czynienia z udziałem państwa w całej operacji. Państwowy właściciel nie chciał sprzedać swoich udziałów poprzedniemu angielskiemu wspólnikowi, bo ceną byłoby pozostawienie na stanowisku Lisickiego. Dla rodzimego biznesmena te udziały znalazły się w pięć minut.
Można dorzucić, że media nie są takim samym produktem jak fabryka gwoździ - na straży wolności dziennikarskiego sumienia stoi nawet prawo prasowe. Ale ponieważ te gwarancje dla sumienia są nieostre i zawsze kolidują z rynkową zasadą własności, więc nie będę się tego czepiał jak jakiejś deski ratunku. Jeśli pan Hajdarowicz postanowi swoje, zapewne uznamy jego naturalną przewagę. Ale wizja wolnego rynku, który czyni z dziennikarzy gwoździe czy śrubki jest absurdalna. Nie używajcie państwo, proszę, podobnych argumentów, bo nie w nich krztyny logiki.
Nie jest też tak, że rynkowe zasady zwalniają od moralnej oceny postępowania ze swoją własnością. Oceniać mamy prawo każdego. Tak jak nie jest prawdą, że właściciel prywatnego mediów nie musi przestrzegać dziennikarskich i etycznych standardów (powinien, inna sprawa, czy można go do tego skłonić), tak wykupywanie gazety w celu zmiany jej linii może budzić wątpliwości. A jeśli robi się z zachętą państwa i w sytuacji jaskrawej nierównowagi między różnymi kierunkami na medialnym rynku, kierunkami już nie tylko politycznymi, ale ideowymi, krytyka jest naturalnym odruchem.
Nikt nikomu niczego oczywiście nie zabroni. Ale często osądzamy zdarzenia i decyzje, na które nie mamy wpływu. Zaryzykuję nawet twierdzenie, że przeważnie. I tyle.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/120499-piotr-zaremba-jeden-z-sygnatariuszy-listu-publicystow-rzeczpospolitej-dlaczego-podpisalem-list-do-hajdarowicza
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.