Markowi Cichockiemu do sztambucha. "Cichocki chciałby widzieć polską prawicę jak jedną, wielką redakcję "Teologii Politycznej"

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
rys. Andrzej Krazue
rys. Andrzej Krazue

Marek A. Cichocki, jeden z założycieli "Teologii Politycznej", dawny doradca śp. Lecha Kaczyńskiego napisał artykuł, w którym stawia tezę o "zabetonowaniu polskiej prawicy", która zafiksowała się na punkcie Jarosława Kaczyńskiego.

Cichocki uważa, że wynik wyborów parlamentarnych potwierdza diagnozy jego środowiska, które - bardzo upraszczając - sformułowało tezę o zakleszczeniu PO i PiS w wojnie, która wyniszcza Polskę. Platforma Obywatelska, w dużej mierze dzięki nieskutecznej polityce PiS, może zatem teraz zadłużać nasze państwo na potęgę, bez realnej kontroli ze strony merytorycznej opozycji.

Na chwilę przyjmijmy, że to słuszna diagnoza. Cichocki nie zauważa jednak, że to PJN, współtworzone przez środowisko "Teologii Politycznej" dołożyło wielu starań, aby Platforma odniosła zwycięstwo w wyborach. I nie chodzi tu bynajmniej o arytmetykę, lecz raczej osłabianie jedynej realnej siły opozycyjnej, bez poważnej propozycji programowej.

Kilka przykładów z brzegu:

- spór o dziedzictwo śp. Lecha Kaczyńskiego, który był koncertowo rozgrywany przez główne media, zwalczające Jarosława Kaczyńskiego;

- setki tekstów na temat "strasznego Jarosława" polityków PJN, który nie potrafili napisać zdania bez wspomnienia o szefie PiS

- kolejne rozłamy i kłótnie

- głosowania ręka w rękę z PO w takich sprawach, jak ograniczenie subwencji partyjnych z budżetu państwa; czy przegłosowanie nowego prawo geologicznego, dzięki któremu do Skarbu Państwa trafi z tytułu koncesji na poszukiwanie i wydobycie gazu łupkowego 4,90 zł. za 1000 m sześciennych.

To jest cały polityczny dorobek, którym może pochwalić się ugrupowanie, aspirujące do rozbicia zabetonowanej sceny politycznej. Nie rozstrzygam w tym momencie, czy w przyszłości na bazie PJN narodzi się poważna alternatywa do PO i PiS. Oceniam tylko dotychczasową pracę.

Cele środowiska "Teologii Politycznej" i PJN zrealizował za to Janusz Palikot, z którym zresztą - już po 10 kwietnia i jego triumfalnym powrocie w Łazienkach Królewskich - politycy PJN chętnie się spotykali, nie widząc w tym niczego niestosownego.

40 mandatów Palikota zrodziło się wtedy na Krakowskim Przedmieściu. Warto żeby dzisiaj ci wszyscy, którzy tak szeroko ze zdumienia lub przerażenia otwierają oczy na widok zwycięstwa Palikota o tym pamiętali. To, co wydarzyło się pod krzyżem, miało bowiem znacznie głębsze skutki niż ktokolwiek mógł wtedy przypuszczać.

- pisze Cichocki i nietrudno się z nim nie zgodzić.

Dalej pisze o "głównych aktorach" tamtych zajść, którzy, jego zdaniem, za tę historię z krzyżem ponoszą odpowiedzialność: władze Warszawy, prezydenta Bronisława Komorowskiego, premiera Donalda Tuska, Kościół i Jarosława Kaczyńskiego. Obrońców krzyża, jak rozumiem aktorów drugiego plany czy może statystów, żeby pozostać w tej poetyce, nie wymienia, pisząc tylko o "gorszących wydarzeniach".

Spór o krzyż rozpoczął swoim wywiadem dla "Gazety Wyborczej" prezydent elekt Bronisław Komorowski. Podgrzewała go Platforma Obywatelska, w której harcował sobie winiarz z Biłgoraja. Obrońcy krzyża, o których Marek Cichocki nie pisze za wiele, zachowali się po prostu tak, jak nakazywało im sumienie. Nie oceniam stylu, w jakim to zrobili. Można mieć do niego wiele zastrzeżeń. Ale trudno odmówić tym ludziom autentyzmu, odwagi i troski o losy Ojczyzny. Czy stali się ofiarami? Oczywiście. Czy wszyscy wymienieni "główni aktorzy" tych wydarzeń ponoszą za to równą odpowiedzialność. Nie.

Opis Marka Cichockiego wpisuje się w popularną ostatnio w mediach tezę, według której za rządów Platformy Obywatelskiej za wszystkie zaniechania, błędy i zło odpowiada cała klasa polityczna. Nie partia rządząca, nie prezydent, wreszcie nie władze miasta, w którym dochodzi do gorszących wydarzeń.

Konsekwencją takiego myślenia jest też wrzucenie do jednego wora obrońców krzyża razem z rozwrzeszczaną hołotą (dziedzicami polskiej inteligencji, jak to widzi szefowa TVP Kultura Katarzyna Janowska), która przyszła 9 sierpnia w ramach "Akcji krzyż" i bez najmniejszej przeszkody ze strony straży miejskiej i policji lżyła niewinnych ludzi, w tym obrażając pamięć śp. Lecha Kaczyńskiego i jego brata, krzycząc "Jeszcze jeden!" i znieważała najświętsze symbole chrześcijan. Hołota z Krakowskiego Przedmieścia przekroczyła wszelkie dotychczasowe tabu. Obrońcy krzyża mogli co najwyżej wzbudzać w co wrażliwszych intelektualistach estetyczny niesmak. To zasadnicza różnica.

Nie mam pewności, jakie zdaje się mieć środowisko "Teologii Politycznej", że dwie główne partie - czyli PO i PiS - na równi wykorzystały cynicznie garstkę ludzi spod krzyża do swoich partykularnych celów politycznych. W przeciwieństwie do nich, nie zdołałem tak dobrze poznać intencji Jarosława Kaczyńskiego i trudno mi to w tym miejscu oceniać.

Wiem jedno, Kościół, politycy, ludzie dobrej woli, a także takie środowiska jak "Teologia Polityczna" powinni się ująć za krzywdzonymi ludźmi, którym odmawia się prawa do publicznego manifestowania swoich przekonań, a nie przyłączać się (subtelnie, jak to przystało na subtelnych intelektualistów) do zmasowanej nagonki na Jarosława Kaczyńskiego, odpowiedzialnego rzekomo za "gorszące wydarzenia" na Krakowskim Przedmieściu.

Marek Cichocki zauważa, że jednym ze skutków wyborów parlamentarnych, w których partia Janusza Palikota zajęła trzecie miejsce, jest znaczące przesunięcie w lewo polskiej sceny politycznej. Po jednej stronie jest dominująca strona liberalno-lewicowa z elementami lewactwa. Po drugiej PiS, "zamknięty w sobie, ekskluzywny, niezdolny do nawiązania nie tylko jakichkolwiek koalicji politycznych, ale do nawiązania komunikacji idei z większością Polaków."

Cichocki pisze:

Łatwość, z jaką prawicowa publicystyka w kampanii przedwyborczej dała się „wpuścić w Nergala” pokazuje, że prawica polska ma problem, który niesie ze sobą Palikot, reaguje bardziej somatycznie, niż ma go dobrze zdiagnozowany. Dlatego PO będzie mogła tę słabość dowolnie wykorzystywać, przyglądając się z boku. Palikot zogniskuje debatę prawicową wokół kreowanych na potrzeby sytuacji problemów obyczajowych, tak więc siłą rzeczy debata ta w stopniu coraz bardziej śladowym dotyczyć będzie tego, co faktycznie istotne: polityczności i podmiotowości w Polsce. W tym sensie cofamy się prawdopodobnie do lat 90.

Polska prawica, której ważnym przedstawicielem jest Marek Cichocki. dokonała ogromnej pracy ideowej i organizacyjnej. Mówiąc umownie, konserwatyści z pokolenia Marka Cichockiego napisali wiele książek, na których wychowywało się moje pokolenie. Twórcy "Teologii Politycznej" ukształtowali wielu młodych konserwatywnych intelektualistów, wprowadzając m.in. w arkana myśli starożytnych krytyków demokracji. Ale nie należy zapominać, że ich nieodrodnym synem jest także Sławomir Sierakowski - mówiąc językiem bliskim temu środowisku, Alcybiades, który z podobnych diagnoz wyciąga radykalnie odmienne wnioski. Przy czym to margines. Bowiem, trudno obarczać Marka Cichockiego czy Dariusza Gawina wyłączną odpowiedzialnością za działalność "Krytyki Politycznej". Tam, mówiąc klasykiem, inni szatani byli czynni.

Chodzi o coś znacznie ważniejszego. Część polskiej prawicy, która tak trafnie dotąd diagnozowała bolączki polskiej, ułomnej demokracji, zawiodła w najważniejszym momencie próby, jakim była katastrofa smoleńska. To w 10 kwietnia tkwi źródło najnowszej odsłony dramatu polskiej prawicy, która dołożyła swoją cegiełkę do sytuacji, w której Rosjanom udało się stworzyć wrażenie - nawet jeśli to nieprawda - że w Smoleńsku doszło do zamachu. Polska po 10 kwietnia to państwo przetrącone, rozrywane od zewnątrz i targane wewnętrznymi konwulsjami.

Z jednej strony, mamy zastępy konfederatów, którzy czekają z kosami postawionymi na sztorc na sygnał, gotowi ruszyć na Pałac Prezydencki, aby odbić Polskę z rąk zdrajców. Z drugiej spotykających się po knajpach intelektualistów, rzeczników rozumu, którzy uwierzyli w swoją moc przekonywania do tego stopnia, że zgodzili się wziąć udział w spotkaniach pod auspicjami prezydenta Bronisława Komorowskiego w Pałacu Prezydenckim.

Ci pierwsi, nawoływani przez Jarosława Marka Rymkiewicza czy Wojciecha Cejrowskiego ścigają się na radykalizm w pomysłach na odzyskanie wolnej Polski wolnych Polaków. Drudzy, nie widząc sprzeczności swojej postawy z tym, co głosili przez wiele lat, kiedy Polską rządził Aleksander Kwaśniewski i SLD, chwalą się, że dali do pieca, bo w obecności prezydenta Komorowskiego odważnie bronili "podmiotowości", powalając sobie na otwartą krytykę polskiego państwa, które po 10 kwietnia nie zdało egzaminu.

Jeden z uczestników tego spotkania u prezydenta, opowiedział mi, że po wysłuchaniu tych odważnych diagnoz środowisk konserwatywnych pan prezydent postanowił podzielić się anegdotką o tym, jak podczas pracy w URM-ie za rządów Tadeusza Mazowieckiego był zmuszony przy użyciu milicji (ho ho ho) zdławić protesty KPN, którego przedstawiciele domagali się natychmiastowego usunięcia wojsk sowieckich z Polski. Tyle pan prezydent wyciągnął z dyskusji o podmiotowości.

Ta anegdota najlepiej oddaje trafność diagnozy i skuteczność strategii przyjętej przez środowisko "Teologii Politycznej, które uznało, że można oddzielić stanowisko prezydenta od osoby Bronisława Komorowskiego i udać się ze swoimi ideami tam, gdzie ich się chętnie wykorzysta w swoim celu. Towarzysz Lenin miał na to odpowiednie określenie. To tyle w kwestii diagnoz.

Jednak uwagi Cichockiego na temat "somatycznego reagowania" polskiej prawicy nie należy zbyt łatwo zbywać. Jest w nim bowiem sporo racji. Trudno z nich jednak czynić zarzut wobec prawicowych mediów. Problem w tym, że Cichocki używa słowa "prawica" nie dokonując koniecznych rozróżnień. Czym innym bowiem jest środowisko intelektualne, powołane do krytycznego namysłu nad rzeczywistością sine ira et studio, a czym innym prawicowe medium, które z definicji musi zajmować się tzw. bieżączką i reagować.

Na pewno warto być czujnym na zabiegi speców od zarządzania społecznym oburzeniem, ale trzeba też umieć reagować wtedy, kiedy ktoś niszczy drogie nam symbole i wartości. Brak reakcji i milcząca postawa wyższości to przyzwolenie na takie zachowania. Cytując Adama Michnika, media są od tego, żeby gęgać. I taka często ich niewdzięczna rola.

Trawestując słynny cytat prof. Ryszarda Legutki, odnoszący się do "Gazety Wyborczej", można powiedzieć, że Marek Cichocki chciałby widzieć polską prawicę jak jedną, wielką redakcję "Teologii Politycznej".

I jeszcze na koniec tylko o słowach na temat Jarosława Kaczyńskiego i Pawła Kowala. Pisze Cichocki;

Brak poparcia dla PJN nawet na poziomie 3% oznacza, że przez długi czas prawicowo-konserwatywny wyborca w sferze politycznej będzie miał do wyboru wyłącznie PiS Prezesa. Uważam, że to wielka szkoda, ponieważ, po pierwsze, PJN w swojej krótkiej historii wprowadził do debaty publicznej przynajmniej trzy ważne kwestie: problem kampanii billboardowych jako psucie demokracji, kwestię polityki rodzinnej (której nie można traktować jak polityki socjalnej) oraz kwestię demografii. Paweł Kowal pokazał także, że jest człowiekiem o dużym politycznym potencjale i co ważne, potrafi mężnie bić się do końca. Po drugie, brak alternatywy – w mojej ocenie – oznacza, że Jarosław Kaczyński „upupi” polską prawicowość do końca, zaprowadzi ją nie do Budapesztu, ale do rezerwatu, gdzie będzie mógł odgrywać rolę wodza Winnetou. W sensie intelektualnym PiS jest projektem „zwijającym się”, co było ewidentnie widać podczas tej kampanii wyborczej.

Krytyczna ocena przywództwa Jarosława Kaczyńskiego przez ludzi, którzy postawili wszystko na polityczny projekt PJN, wygląda na intelektualny akt niezwykłej odwagi. Obawiam się jednak, że kryje się za tym tylko zawiedziona nadzieja, jeśli nie odrzucona miłość ambitnych "dzieci Leszka", którym nie wyszło w PiS i poza nim.

Poparcie projektu politycznego PJN na poziomie 2,19 proc. - którego jedynym dorobkiem parlamentarnym jest pomoc Platformie Obywatelskiej w ograniczaniu praw opozycji, który zostanie zapamiętany nie dzięki, skądinąd bardzo ciekawej, choć miejscami niedopracowanej, ofercie polityki rodzinnej oraz waleczności bardzo zdolnego polityka młodego pokolenia, jakim jest Paweł Kowal, lecz z powodu kolejnych żenujących rozłamów, wewnętrznych kłótni oraz z sięgania po poparcie Dody z panem Wiśniewskim z Ich Troje - to dobitne świadectwo tego, że na prawicy nie ma na razie alternatywy dla Jarosława Kaczyńskiego.

I to nie dlatego, że jest takim znakomitym przywódcą, lecz dlatego, że konkurencja jest taka słaba.

Podobno premier Donald Tusk wykrzyczał do posła Jarosława Gowina, że gdyby go słuchał, miałby poparcie na poziomie Unii Wolności. Przyjaciele posła Gowina z "Teologii Politycznej", powinni zapamiętać sobie te słowa.

 

Tekst Marka A. Cichockiego.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych